Copacabana

Sanny przygotowuje pożegnalne śniadanie, ale gotowanie jajek zajmuje wieki. Około 8 rano odbiera mnie kobieta i krzyczy, że muszę biec za róg. Więc biegnę sobie z 20 kg naokoło. Cel to Copacabana, z której dostanę się na Isla del Sol. Przepiękna droga, w trakcie której przesiadamy się na łódź, przeprawa przez rzekę i kolejna godzina jazdy. Boliwijczycy o dziwo mogą zostać w autobusie, a turyści muszą płacić za dodatkową łódkę.



Na miejscu krążę przez chwilę, meldując się w końcu w strasznym trochę hotelu na przeciwko “6 Augusta”. Hotel opustoszały, brudny, każdy pokój otwarty i oczywiście nie przygotowany pod gościa, łazienki straszą i nic nie działa. Miała być TV, nie działa, za wymianę anteny pan chce pieniądze, na co odpowiadam, że chcę zniżkę, bo przecież TV nie działa. Po krótkiej dyskusji nikt nic nie płaci, zaś pan kilkukrotnie w ciągu 12h próbuje wydobyć z mojego portfela dodatkowe pieniądze.


Miasteczko jest małe i nastawione na turystę. Ma katedrę, piękną, przed nią święcą świeżo zakupione auta. Po ulicach biegają świnki, atakuje mnie pies. Chciałam iść na taras widokowy, ale z racji że powoli się sciemniało, nie spotkałam żadnego turysty do towarzystwa, a samotna wycieczka została skutecznie mi odradzona przez pana zza baru – zostaję na miejscu. Dowiedziałam się mianowicie, że podobno bywa, że zarzucają obcokrajowcom od tyłu na szyję linę, po czym obrabiają.

W Copacabana życie toczy się powoli również i dla lokalnych. Siedzą spokojnie na rynku, czekają na autobusy czy handlują na markecie. Nikt się nigdzie nie spieszy, co udziela się otoczeniu.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *