Uliczny kant

Na tablicy w hotelu wisi sporo kartek z info o przekrętach przy wymianie pieniędzy na ulicach Yangonu. Ludzie dzielą się swoimi doświadczeniami i przestrzegają przed oszustami, którzy potrafią ze $100 w ułamku sekundy zrobić $1 lub przy wydawaniu pieniędzy przechwycić ich znaczną część. Idziemy spróbować, tak dla sportu. Zakładamy, że spróbują nasz oszukać i chcemy złapać moment przekrętu.

Chodzimy po mieście, co kilka kroków słyszymy ofertę wymiany pieniędzy, wybiramy pana z wyjątkowo wysokim przelicznikiem. Idziemy z nim na bok (akcja jest nielegalna), ciągle słyszymy zapewnienia, że u niego z pieniędzmi nie ma problemu, że lubi pomagać obcokrajowcom bla bla bla. Czekamy na znajomego z gotówką. Mamy do wymiany $100.

Zaczyna się przedstawienie, jest ich trzech, wszyscy mają w rękach pieniądze. Najwyższy nominał w banknocie to 1000 Kyatów (ok $1), więc robi się z tego niezła kupka. Obserwujemy. Dają nam po 9000 K, za każdym razem muszę czekać na dodatkowy 1000K, podaję to T., który trzyma pieniądze. Drugi facet trzyma je z T i denerwuje się, że T nie chce ich puścić, ciągnie pieniądze, w pewnym momencie braknie im jakieś 10.000 K, więc trzeci podaje pieniądze i je upuszcza (i chyba w tym momencie z upuszczonymi zbierają nasze banknoty). Zawijają pełną kwotę w gumkę i chcą nasz $100 banknot. Mówię, że chce przeliczyć. Jeden krzyczy, że jak nie mam do nich zaufania, to nici z wymiany. Odpowiadam ok i chcę odejść. Inny mówi, żebym liczyła. W połowie orientuję się, że jest zdecydowanie mniej niż powinno być i wtedy trzeci krzyczy, że idzie policja i żebym chowała pieniądze, dała dolary i uciekała. Odpowiadam spokojnie, że chcę doliczyć. Brakowało równowartości ponad $30. Mówię tylko “mam was” i z uśmiechem odchodzimy. Nie decydujemy się na wymianę.

Sęk w tym, że wiedzieliśmy, że zostaniemy oszukani, obserwowaliśmy skrupulatnie każdy ruch i nie udało nam się złapać momentu przekrętu. Możemy jedynie domniemywać. Prawdziwy majstersztyk.

Dla sprostowania, w Yangonie nie ma bankomatów, nie chcą akceptować czeków podróżnych, więc wjeżdżając do kraju trzeba wypchać kieszenie dolarami. Rządowy przelicznik to żart, więc jedyne co zostaje to wymieniać w hotelach po niskim kursie lub szukać szczęścia na ulicy.

Zapluty Yangon

Lądujemy. W sercu trochę niepewności. Pani w toalecie na terminalu uśmiecha się do mnie szeroko i podaje kawałek papieru toaletowego, bym wytarła ręce, więc robi się jeszcze dziwniej.

W drodze do hotelu patrzę na ulice. Pełne są ludzi na rowerach i motorach, prawie brak samochodów. Co jakiś czas przejedzie wiekowa taksówka lub autobus. Wszyscy mężczyźni chodzą w chustach na biodrach, kobiety z pomalowanymi na biało polikami. Większość ma krwiście czerwone zęby i coś żuje. Połamane chodniki zaplute są czerwienią. Wszędzie są stragany. Sklepy wyglądają jak stragany.

Na ulicach nie ma oświetlenia. Gdy zapada zmrok, zapada na prawdę.

Bangkok city

Bangkok to zdecydowanie jedno z tych miast, w którym trzeba być, żeby zrozumieć. Ma wiele twarzy, a tą szaloną jest Kao San Road. Kojarzysz tą scenę z “The beach”, gdzie Leo wraca na ląd po zapasy, to właśnie to. Tabuny pijanych ludzi, robiących sobie tatuaże i dredy na ulicy, pijących piwo z wiader, jedzących karaluchy i biegających pół lub całkiem nago.

Pierwsze spotkanie z miastem było szybkie i intensywne. Przy okazji załatwiania wiz do Birmy przejechaliśmy się po różnych dzielnicach i odwiedziliśmy Grand Palace (zamknięty dla turystów) oraz Wat Phra Kaeo, czyli złoto uzupełniane kolorem. Miód w oczach.

Przy okazji bieganiny napataczamy się na wiele opuszczonych lub niedokończonych budynków, które stoją w mieście jak widma. Niektóre pełne są graffiti, co potwierdza że chwilę tam stoją i nikomu się nie spieszy, bo coś z nimi zrobić.

Targowisko na wodzie

Idziemy brzegiem kanału, co kilka minut mija nas łódź pełna towarów, wszyscy zmierzają na targ. Jest wcześnie, przed 6:00 rano, więc nie zjechały się jeszcze tabuny turystów.

Ktoś macha na nas ręką i zaprasza na kawę, przy której obserwujemy grę w poranne warcaby, co wyglądać powoli zaczyna jak narodowy sport.

Do godziny 8:00 jesteśmy sami, rozmawiamy z ludźmi, patrzymy na łodzie uginające się pod ciężarem owoców/garkuchni/suwenirów. Nie chce się wierzyć, że na tak małej powierzchni ktoś otworzył sobie pływającą restaurację, gdzie gotuje, przyrządza i podaje dania, wszystko, siedząc po turecku. Klienci z kolei kucają przy kanale, jedzą podane potrawy, zaś resztki wrzucają do wody. Zważywszy, że talerze również myte są w wodzie z kanału, tworzy to swoistego rodzaju zamknięty krąg życia.

Odpłynęliśmy – Ko Pha-Ngan

To magiczna wyspa. Dzień zaczyna się tu o wschodzie i nie kończy o zachodzie, ciągnie się przez noc i przechodzi płynnie w kolejny. Plaża stworzona do medytacji, siedząc pod palmowym parasolem odpływam w ciszy, wpatrzona w spokojną wodę.

Wszystko jest pozbawione elementu problemu. Po dopłynięciu po portu wypożyczyliśmy skuter, licznik okazał się trefny, więc po 5 km skończyła się nam benzyna. Lokalny wskazał palcem miejsce zaopatrzenia, wlaliśmy butelkę i pojechaliśmy dalej. Odnaleźliśmy bungalow z dwoma hamakami na werandzie i tak zostaliśmy przez kilka dni.

Nasze życie opierało się na bujaniu, siedzeniu o poranku pod palmowym parasolem, leżeniu na wodzie i wieczornym wycieczkom na market.

Tu T ożywał, próbując łyżką każdego dania z 12 misek. Ja zostałam fanką sticky rice z mango, co zaowocowało przyjaznymi stosunkami z właścicielką jednego ze straganów i wiecznym częstowaniem nas owocami.

Po kilku dniach czas było się ruszyć, bo osiągnęliśmy punkt, w którym albo coś zrobimy teraz, albo już nigdy (padł pomysł osiedlenia się tam na kilka miesięcy). Krążąc po okolicy spotkałam słonie, mają grubą, szorstką skórę i duże, dobre oczy. Za kiść bananów oddają serce.

Przepi´kna wyspa, wyjåtkowi ludzie, niepowtarzalny klimat.