Rowerami przy jeziorze

Okazuje się, że Inle Lake to coś więcej jak jezioro. By tego dowieść, wypożyczamy rowery i ruszamy w trasę. Mijamy domy pozbijane z desek z bambusowymi dodatkami, obok małe ogródki i zwierzęta. Brak okien, jedynie okiennice, brak elektryczności, wychodek obok domu. Witamy w 21 wieku.

Pierwsza próba dotarcia gdziekolwiek doprowadziła nas do klasztoru z młodymi nowicjuszami, jak na małych mników całkiem nieźle wychodziło im przedrzeźnianie nas i wygłupy.

Kolejna wywiodła nas w wąskie uliczki z polami ryżowymi po obu stronach i błotem po środku, więc zawróciliśmy, bu uniknąć mokrego upadku, ale za to wylądowaliśmy w środku sporej grupy krów.

Dalej Forest Monastry , czyli 11 km piękną drogą i 45 minut wspinaczki połączonej z popychaniem roweru. Głównym celem było zorganizowanie dla Nety miesięcznej medytacji w tym pięknym dobytku, a skończyło się na poznaniu boskiego mnicha i wpatrywanie się w niego przy rozmowie.

A potem już tylko powrót, deszcz i zabawa z najsłodszą Birmijką na świecie i jej bratem.

Inle Lake

Do Inle Lake wpłynęliśmy łodzią, czyli od pierwszej chwili widzieliśmy to, co najbardziej urokliwe.

Po dwóch dniach marszu w parzącym słońcu i trampkach marzyliśmy tylko o prysznicu i masażu (APW to ta część świata, w której cena masażu odpowiada cenie Big Maca w PL), więc na tym się pierwszego dnia skupiliśmy.

Za to kolejnego złapaliśmy łódź z przewodnikiem i ruszyliśmy na jezioro. Można powiedzieć, że tafla Inle to oddzielne miasto. Są tam pływające ogrody, ale także kuźnie, fabryki tkanin czy papierosów, ulokowane w chatach na palach.

Jedną z “atrakcji turystycznych” są rybacy wiosłujący za pomocą nogi.

Są to podobno najbiedniejsi przedstawiciele miasteczka i całe ich życie skupia się na łodziach, od pracy do snu. Zarabiają sprzedając ryby na targu, który obraliśmy za pierwszy cel wycieczki. Schodzą się tam mieszkańcy okolicznych wiosek, także ci z gór. Jest tłoczno, kolorowo i bardzo wesoło.

Na froncie poukładane na ceratach ryby i dochodzi do ostrego targowania. Dalej barwne przyprawy, orzechy uprawiane na okolicznych polach i fasola. Jest również co nieco dla turysty, czyli suweniry. Góruje żaba rechotka, która ma tarkę na plecach i przeciągając po nich patykiem tworzymy piękny ale i intensywny dźwięk – zmora rodziców (długo rozważałam zakup rechotki dla Igora).

Kilka kroków dalej leży piękna pagoda, która mieści podobno 1039 świątyń. Są one bardzo zaniedbane, ale można zasponsorować remont i umieścić na jednej z nich tabliczkę z imieniem i nazwiskiem. Chan Chan tłumaczyła, że robi się to po to, by zmobilizować sąsiadów do podobnych działań. W trakcie naszych odwiedzin przeprowadzano właśnie taką renowację, a sąsiednia świątynia służyła za magazyn.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się kolejno w najróżniejszych warsztatach. Zaskakująco interesująca okazała się wytwórnia tkanin. Obserwowaliśmy tam długotrwały proces wytwarzania nici z lotosu. Z łamanej gałęzi uzyskuje się 20 cm 1/10 grubości nici, po czym te delikatne włoski łączy się w całość (co tłumaczy wysokie ceny). Wszystko tworzone jest za pomocą rąk lub maszyn wprawianych w ruch za pomocą siły mięśni. W sąsiedniej izbie farbuje się nici, maczając je 5 razy w farbie, następnie gotuje się je i powtarza cały proces.

Deszcz przeczekaliśmy sprawdzając szybkość produkcji cygaretek (każda kobieta robi ok 1000 dziennie), bo o ile przez cały dzień pływaliśmy w pełnym słońcu i parasolami w ręku, tak przy odwiedzaniu pływających ogrodów lunął deszcz, który odbijając się od tafli jeziora, moczył nas również i z dołu. Gdy zmarznięci i zakryci szczelnie parasolami wracaliśmy do suchych pokoi, obserwowaliśmy, jak rybacy siedzą wciąż na łodziach przykryci ceratą i łowią.

Z Kalaw do Inle Lake

Transport w Birmie to nie takie hop-siup. Co prawda są wygodne, turystyczne autokary z kocykiem i dwoma poduszkami na pasażera, ale nie kursują one na każdej trasie. I tak pomiędzy Bagan i Kalaw przejazdy organizuje tylko jedna firma, posiadająca malutki autobusik i próbująca wpakować do niego jak największą liczbę ludzi i towarów. Zostaliśmy ulokowani na podwójnym siedzeniu szerokości pojedynczego, a pod nasze stopy próbowano wepchnąć nasz plecak, co w efekcie lokowało kolana na wysokości szyi. Droga prowadziła przez rzeki, góry i doły, a pojazd zgarniał po drodze każdego chętnego do jazdy. Dosyć szybko zabrakło plastikowych taboretów i miejsca na dachu, więc ludzie zaczęli stawać na sobie. Gdzieś w połowie drogi kobieta siedząca obok T. zwymiotowała na podłogę i Tomkową stopę i z wyrazem ulgi na twarzy jechała dalej. Relaks przesłonił chęć sprzątnięcia śniadania i jechaliśmy z nim do Kalaw.

W Kalaw od razu spotkaliśmy Sika-przewodnika i umówiliśmy się na treking do Inle Lake. W mieście nie było akurat prądu, więc wraz z zachodem słońca opadliśmy w objęcia Orfeusza, co po 14h jazdy było najlepszym pomysłem, na jaki wpadliśmy.

Marsz zaczęliśmy od wioski Danu, skąd ruszyliśmy w góry, przez błoto, rzeki, pola, łąki. Po drodze mijaliśmy wiele różnych plemion, które wydawały się być o wiele bardziej zainteresowane nami, niż my nimi. Zadawali nam wiele pytań o codzienne życie w Polsce.

Wszyscy przedstawiciele danej wioski noszą charakterystyczne stroje przy wszelkich wykonywanych czynnościach. Kobiety Tong Yu z wioski Nanho, zakryte czernią z kolorowymi chustami na głowach, obrabiały pola, kiedy my w koszulkach na ramiączka walczyliśmy z upałem.

Robin pokazuje nam rozmaite zioła i dzikie owoce. Staramy się próbować wszystkiego, z tym że niektóre dary natury zdecydowanie nie były tego warte.

Pod wieczór docieramy do klasztoru, gdzie mamy zatrzymać się na noc. Korzystamy z tych samych prysznicy co mali mnisi, czyli wchodzimy za murek do wysokości ramion i polewamy się zimną wodą. Sen przychodzi dosyć szybko, a o 4 rano wyrywają nas z niego chanty mnichów. Wstaję po ciemku, by usiąść w kącie i obserwować młodych nowicjuszy śpiewających w otoczeniu świec.

Po śniadaniu zaproszeni zostajemy na rozmowę z head monk, który daje nam błogosławieństwo i ofiaruje branzoletki mające chronić nas przed koszmarami.

W trakcie dalszego marszu poznajemy wielu ludzi i dowiadujemy się, że około 85% mieszkańców tych terenów jest szczęśliwa. Ich główne zajęcie to rola i obejście zwierząt i robią to, co lubią. Relacje pomiędzy sąsiadami są serdeczne, dużo sobie pomagają i dbają o siebie wzajemnie. Przez znacznie utrudniony dostęp do wiosek (można się tam przeprawić jedynie za pomocą wozu zaprzężonego w woły lub na nogach), są oni daleko od skomplikowanej sytuacji politycznej kraju i żyją swoim życiem.

Sama droga była w większości bardzo przyjemna i tylko czasami wpadało się po kostki w błoto lub moczyło do kolan nogi w rzece. Jedno jest pewne, ludzie sprawili, że było to przeżycie jedyne w swoim rodzaju.

Festiwal w Bagan

W dniach, gdy byliśmy w Bagan, odbywał się akurat festiwal jednej ze świątyń. Zebrały się tłumy, które z entuzjazmem obserwowały zorganizowany przez mieszkańców show. Kolejno przechodziły ulicami przygotowane ręcznie postaci, a z głośników leciało techno. Nie załapałam związku niektórych lalek ze świątynią, ale to z pewnością bariera kulturowa. Bo kto powiedział, że postaci z  “Prison Break” nie są związane z Buddyzmem.

Częścią zabawy było wbieganie z ogromnymi kukłami w tłum i rozpychanie go. Ludzie gubili klapki, przewracali się w błoto i cieszyli jak dzieci.

Jedna z dusz to książę alkoholik, który zmarł z przepicia. Spowodował on największe poruszenie, gdyż naokoło niego tańczyli młodzi chłopcy, wlewający w siebie domowej roboty bimber. Obowiązkiem każdego było picie do nieprzytomności, co skutecznie wprowadzali w życie, tańcząc jednocześnie w rytm bitu.

Było też coś dla obcokrajowców – lalka turysty, różowa na twarzy, z plecakiem, kamerą ma szyi, aparatem w ręku jednym, a drugim butelką wody. Naokoło biegali chłopcy przebrani za małe dziewczynki i popychając lalkę próbowali wepchnąć jej pocztówki i obrazy. Następnie wypatrzyli mnie w tłumie i podobną akcję przeprowadzili ze mną. Wszystko odbyło się bardzo humorystycznie, z tym że za bardzo zbieżne było z rzeczywistością turysty w Bagan.

Przez cały czas naokoło tumów krążyła Policja i wyłapywała tych bardziej pijanych, którym rozluźnił się nieco język i powiedzieli o jedno słowo za dużo na temat rządu. Konsekwencje wolności słowa są w Birmie dość groźne – od 3 miesięcy do roku więzienia i kara nie jest wymierzana w zależności od wagi słów, ale zasobności portfela.

Bagan

Zostaliśmy kilkukrotnie zapewnieni, że bo Bagan dojedziemy po 4 am, na miejscu jesteśmy minuty po 1 am. Zastanawiamy się przez chwilę, czy nadal jest sens czekać do 6 am z wynajęciem pokoju, chłopak z recepcji wtrąca się do naszej rozmowy, mówiąc, że to byłby problem. Spojrzałam na niego niewyraźnie i pytam, w czym widziałby problem, odpowiada,że problem.

Po kilku godzinach snu wynajmujemy rowery, by odwiedzić okoliczne świątynie, w recepcji mówią nam, co zrobimy przez kolejne trzy dni, szaleństwo, kto powiedział, że tyle tu zostaniemy?

Kierujemy się do Old Bagan, już w pierwszej świątyni podchodzą do nas dzieci i proszą o zrobienie im zdjęcia za pieniądze, są w proszeniu nieugięte, nawet ignorancja na nie nie działa, po chwili przejmują nas starsze kobiety z cygarami. Przed świątynią siedzi facet i żąda 100 K za postawienie roweru w cieniu drzewa. Zostawiamy je na słońcu, więc ten składa krzesełko i odchodzi. W kolejnej świątyni kobieta powtarza “baby for $1”, pytam, czy próbuje sprzedać mi dziecko, odpowiada szczęśliwa, że tak…

Podsumowując, Bagan to miasto żyjące z i dla turystów, ceny zbyt wysokie i wszędzie żądają wprost pieniędzy, ale jest przepiękne.