Transport w Birmie to nie takie hop-siup. Co prawda są wygodne, turystyczne autokary z kocykiem i dwoma poduszkami na pasażera, ale nie kursują one na każdej trasie. I tak pomiędzy Bagan i Kalaw przejazdy organizuje tylko jedna firma, posiadająca malutki autobusik i próbująca wpakować do niego jak największą liczbę ludzi i towarów. Zostaliśmy ulokowani na podwójnym siedzeniu szerokości pojedynczego, a pod nasze stopy próbowano wepchnąć nasz plecak, co w efekcie lokowało kolana na wysokości szyi. Droga prowadziła przez rzeki, góry i doły, a pojazd zgarniał po drodze każdego chętnego do jazdy. Dosyć szybko zabrakło plastikowych taboretów i miejsca na dachu, więc ludzie zaczęli stawać na sobie. Gdzieś w połowie drogi kobieta siedząca obok T. zwymiotowała na podłogę i Tomkową stopę i z wyrazem ulgi na twarzy jechała dalej. Relaks przesłonił chęć sprzątnięcia śniadania i jechaliśmy z nim do Kalaw.
W Kalaw od razu spotkaliśmy Sika-przewodnika i umówiliśmy się na treking do Inle Lake. W mieście nie było akurat prądu, więc wraz z zachodem słońca opadliśmy w objęcia Orfeusza, co po 14h jazdy było najlepszym pomysłem, na jaki wpadliśmy.
Marsz zaczęliśmy od wioski Danu, skąd ruszyliśmy w góry, przez błoto, rzeki, pola, łąki. Po drodze mijaliśmy wiele różnych plemion, które wydawały się być o wiele bardziej zainteresowane nami, niż my nimi. Zadawali nam wiele pytań o codzienne życie w Polsce.
Wszyscy przedstawiciele danej wioski noszą charakterystyczne stroje przy wszelkich wykonywanych czynnościach. Kobiety Tong Yu z wioski Nanho, zakryte czernią z kolorowymi chustami na głowach, obrabiały pola, kiedy my w koszulkach na ramiączka walczyliśmy z upałem.
Robin pokazuje nam rozmaite zioła i dzikie owoce. Staramy się próbować wszystkiego, z tym że niektóre dary natury zdecydowanie nie były tego warte.
Pod wieczór docieramy do klasztoru, gdzie mamy zatrzymać się na noc. Korzystamy z tych samych prysznicy co mali mnisi, czyli wchodzimy za murek do wysokości ramion i polewamy się zimną wodą. Sen przychodzi dosyć szybko, a o 4 rano wyrywają nas z niego chanty mnichów. Wstaję po ciemku, by usiąść w kącie i obserwować młodych nowicjuszy śpiewających w otoczeniu świec.
Po śniadaniu zaproszeni zostajemy na rozmowę z head monk, który daje nam błogosławieństwo i ofiaruje branzoletki mające chronić nas przed koszmarami.
W trakcie dalszego marszu poznajemy wielu ludzi i dowiadujemy się, że około 85% mieszkańców tych terenów jest szczęśliwa. Ich główne zajęcie to rola i obejście zwierząt i robią to, co lubią. Relacje pomiędzy sąsiadami są serdeczne, dużo sobie pomagają i dbają o siebie wzajemnie. Przez znacznie utrudniony dostęp do wiosek (można się tam przeprawić jedynie za pomocą wozu zaprzężonego w woły lub na nogach), są oni daleko od skomplikowanej sytuacji politycznej kraju i żyją swoim życiem.
Sama droga była w większości bardzo przyjemna i tylko czasami wpadało się po kostki w błoto lub moczyło do kolan nogi w rzece. Jedno jest pewne, ludzie sprawili, że było to przeżycie jedyne w swoim rodzaju.