Tańczą za 30.000.000 Bs.

Jak łatwo było przewidzieć, noc po zabawie z górnikami nie należała do najłatwiejszych. Nie tylko dla mnie, bo przez całą noc prześladował mnie odgłos otwieranej butelki. Rano postanowiłam iść na spacer, w czym towarzyszyła mi wysoka altituda i kac.

Spotkałam tego uroczego chłopca z przesłodkim psem, chodziłam wąskimi alejkami a potem usłyszałam dobiegającą skądś muzykę. Okazało się, że w Potosi odbywa się finał festiwalu, w którym wioski z całej Boliwii walczą o 30.000.000 Bs! Wszyscy ubrani w tradycyjne stroje, grali, śpiewali i tańczyli ulicami Potosi. Gdyby nie fakt, że słońce grzało, kac męczył, a autobus był za chwilę, pewnie zostałabym do końca.

Potosi – makes you feel funny

Being 4000m above the sea level makes you feel funny. Going into the mines is even funnier. They gave me trousers, a jacket, helmet with a head torch attached and a bag then packed us into the van.

To prepare, we had a bit of 96% strong alcohol and coca leaves. We’ve also got short lesson how to connect and use dynamite. Each car stops next to the “favorite” small store where we can buy some presents for miners. Apparently you become really unpopular if you won’t bring them. One more 96% sip and we go deep into the mine.

By the time we got there it was empty – miners had their 24th anniversary and decided to start drinking with a sunrise. We went quite deep and it was hard to breath with the dust and lack of oxygen, it was totally worth the effort! It’s pretty unlike of me to become a miner though.

Right in the entrance to the mine there is a statue of something that’s supposed to protect miners. It’s a happy one, has a big dick and gets plenty of ciggies, alcohol and coca each day. There’s also lama blood around him… Whatever he does, they love him over here.

Then, the funny moment comes, dynamite show, wow, I was standing over there and thinking that I’m actually somewhere in the middle of the mine and if something will go wrong, I’ll die. It was scary, but hey, I’m still alive!

We were supposed to see miners’ football game, but we got there too late. We could only see some pigs walking around and miners having beer after beer. I chew coca leaves, my tongue went asleep.

Later-on we take a shower, dress nicely and move on to the miners’ party. What we see is table clother in white, it’s full of alcohol and prizes. There was also one guy, walking from one girl to another, asking for a name, singing it and then forgetting. He made quite a few rounds.

Then the band comes, one singer is drunk, falling asleep all the time and leaking. Nobody cares, everyone is in the same condition. After 2h of speeches (we had our part in it) they start to play. And we need to dance. There were only 5 of us girls and we were damn popular. With some time guys started to shout to musicians not to stop the music. 30 minutes song is a bit too much for me, but what could I do, for sure not leave, they wouldn’t let us. Dance floor was full of drinking guys, you need to know to always share alcohol with Pacha Mama… First they spill some alcohol on the ground, then they drink. After few hours the floor was all covered with alcohol with dogs licking it and miners lying somewhere around. With the food the first fights came. David told us that it’s a regular thing, anyway I didn’t feel like getting a hit in my face, so we left.

So, if you ever thought you can you party hard, go and proove it drinking with miners!

Potosi sprawia, że czujesz się zabawnie

Przebywanie na wysokości 4000 mnpm sprawia, że można się czuć dosyć dziwnie. Wchodzenie do kopalni, która wygląda, jakby nikt nie używał jej od lat, z przestarzałym sprzętem i powyginanymi torami dla wagoników jest nawet zabawne. Dostałam kurtkę, spodnie, kask ze światełkiem, kalosze i torbę i wsadzono mnie do wana.

Wpierw musieliśmy się przygotować do wejścia do kopalni, więc poczęstowano nas 96% spirytem, dano liście koki do żucia i zasugerowano zakup prezentów dla górników. Potem jeszcze trochę wypiliśmy tego spirytu i weszliśmy do kopalni.

W środku było pusto, górnicy obchodzili swoją 24 rocznicę i postanowili zacząć pić tuż ze wschodem słońca. Weszłam dosyć głęboko, co wiązało się z problemami w oddychaniu, za dużo pyłu, za mało tlenu, ale warto. Przy wejściu, w bocznym korytarzu siedzi bożek, który chroni górników. Ma tam dobre życie, ulepiono mu wielkiego penisa i codziennie dostaje prezenty w postaci alkoholu, papierosów, liści koki i krwi lamy. Cokolwiek robi, kochają go tutaj.

Potem przychodzi czas na zabawę – czyli odpalenie dynamitu, wow, stoję tam i myślę, że jestem głęboko w kopalni i jak coś nie wyjdzie to zginę, albo lepiej, zostanę odcięta od świata na kilka dni. Huk był straszny, ziemia się zatrzęsła, podniósł się jeszcze większy kurz, ale żyję.

Potem pojechaliśmy na mecz piłki nożnej, ale górnicy zaczęli już pić, więc zrzuciliśmy się na kratę piwa i piliśmy z nimi. Tylko świnie biegały po okolicy. Nadal żuję liście koki, mój język zasypia.

Prysznic, ładniejsza koszulka i jedziemy na imprezę górników. W ogromnej sali z kupą głośników stał ogromny stół, przykryty białym obrusem i zastawiony alkoholem i pucharami. Był tam też starszy pijany górnik, robiący rundki pomiędzy dziewczynami, pytając o ich imię i śpiewając. Rundek było kilka, widać pamięć nie dopisywała.

Potem pojawiła się grupa muzyczna, której wokalista był zalany prawie że w trupa, wciąż zasypiał i przeciekał. Po około 2h przemów, w których mieliśmy swój mały udział, zaczęli grać. A my zaczęłyśmy tańczyć. Było tam tylko 5 dziewcząt – turystek i stałyśmy się bardzo popularne. Chłopcy krzyczeli wprost do zespołu, żeby ten nie przestawał grać, więc piosenki przedłużały się do 30 minut. Wydaje się, że można przeprosić i odejść, nie na tej imprezie, panowie trzymali kurczowo za ręce, a kolejni nie pozwalali na przeoczenie ich kolejki. Parkiet się zapełnił, ale nie tańczącymi, lecz pijącymi. Sęk w tym, że za każdym kubkiem trunku trzeba podziękować Pacha Mama, czyli rozlać trochę na podłogę. Po kilku godzinach imprezy podłoga pokryta była kałużą alkoholu, z pałętającymi się pomiędzy nogami psami liżącymi tą podłogę i leżącymi po kątach kawalerami. Wraz z jedzeniem pojawiły się pierwsze bójki. Dawid zaczął nas zapewniać, że to normalne, z tym, że nadal nie widziało mi się oberwanie w oko, więc pożegnawszy się, opuściliśmy imprezę.

Myślisz, że potrafisz się bawić? Pobaw się z górnikami.

Sucre and it’s central market!



Me and Lisa were waiting for the bus coming from Santa Cruz and going to Sucre for about 2,5h. It wasn’t on a bus terminal but a dusty road among goats and cows. On the bus, a little kid kept kicking my seat. Night was long and cold and I was grateful for games in my iPod. Morning brought new attractions – an accident – car ended up on the roof and blocked the road and everyone was standing and staring at it. People were probably already taken to the hospital or perhaps they just walked away, but nobody cleaned the wreck off the road.

We checked-in at a cosy little hostel, just for a night, took a lovely hot shower, washed our hair and went out to find some place to eat. That’s how we ended up on a central market. Wow! Freshly squeezed juices for 30c, fruit salads with yogurt for 50 cents and a big lunch for 90! Miracles, miracles! I followed the bliss and took a walk around local bakeries, buying some cookies in each of them (around 10 cents for 2). After traveling around Asia I lost like 5 kg, after South America I’m afraid I will bring home a bit more that just souvenirs.





City is amazing and makes you feel soooooooo good. Narrow streets, white houses, smiling people. I need to go to Potosi, but I will be back for a sunday market for sure.


I buy some popcorn for 10c and go to pick up my laundry. Clother which used to be white are not anymore. Green, however, is kind of cool too.

Sucre i centralny market!



Wraz z Lisą czekałyśmy na autobus jadący z Santa Cruz do Sucre przez jakieś 2,5h. I to nie na terminalu ale piaszczystej ulicy, pomiędzy kozami i krowami po ciemku. Potem to młode urocze dziecko kopało w mój fotel przez większość drogi, nawet, kiedy spało. Noc była długa i zimna a jej większość spędziłam grając w karty na ipodzie. Ranek przyniósł nowe niespodzianki – wypadek samochodowy i wrak tamujący ruch. Pasażerowie wyszli z autobusu i patrzyli na zjawisko. Ofiary odwieziono już chyba do szpitala, a może po prostu wstali i odeszli. Na pewno nikt nie wpadł na to, żeby wrak usunąć ze środka ulicy.

Meldujemy się w małym rodzinnym hostelu, bierzemy upragniony prysznic, myjemy włosy, oddajemy pranie, idziemy na market a tam cuda się dzieją – świeżo wyciskany sok za 30 centów, sałatka owocowa z jogurtem i ręcznie ubijaną bitą śmietaną za 50 centów, a na przypieczętowanie odnalezionego raju na ziemi – talerz pełen warzyw i mięcha za 90 centów! Może w okolicy zalatywało nieco surowym mięsem, ale z czasem przestaje się to czuć. Potem chodzę po mieście i zatrzymuję się kolejno w każdej napotkanej piekarni i kupuję ciastka (zazwyczaj za 2 – 10 centów), po Azji schudłam z 5 kg, po Ameryce Południowej przywiozę chyba więcej niż tylko suweniry.





Miasto jest piękne i sprawia, że czuję się jak na wakacjach. Małe uliczki, białe domki, uśmiechnięci ludzie. Muszę przenieść się do Potosi, ale wrócę za kilka dni na niedzielny market.


Kupuję popcorn za 10 centów i idę odebrać ubrania z pralni. Te, które były kiedyś białe już nie są. Zielony też jest fajnym kolorem.