Argentyńskie Andy i Mt Fitzroy trekking

Nie potrafię opisać tego co widzieliśmy, bo jak opisać wspaniałe drzewa, góry i doliny. Są zdjęcia, ale i one nie oddają tej przestrzeni. Patagonia to magiczny obszar Argentyny, zdecydowanie najpiękniejszy rejon jaki w tym kraju widziałam.


A treking zaczął się dosyć spontanicznie. Spakowaliśmy plecaki w ubrania na każdą pogodę, namiot, śpiwory, karimaty i jedzenie, wypożyczyliśmy palnik, kupiliśmy gaz i ruszyliśmy w drogę. Treking nie należy do ciężkich, czasem w górę, czasem w dół, najczęściej po równi przez lekko wysuszone lub soczyście zielone tereny. Wciąż widać szczyty. Ciężej wspiąć się było do Laguny de los Tres, po skalnych schodach, ale i to można spokojnie zrobić, zwłaszcza wieczorem, kiedy słońce już tak nie pali.




Patagonia nie pokazała nam swojego przewrotnego oblicza i przez cały pobyt mieliśmy genialną pogodę. Jedynie w środku nocy na campingu w punkcie Poincenoc obudził nas niesamowicie głośny i silny wiatr, który buszował w koronach drzew, jakby ktoś skakał z jednej gałęzi na kolejną. Tomasza wersja to “the smoke” z LOST… Było to na tye dziwne, że ludzie wychodzili z namiotów, bo nie wiedzieli co się dzieje.


A rano szliśmy do strumienia, by przemyć w nim twarz, po czym nabieraliśmy z niego wody, którą piliśmy przez cały dzień. Spróbuj zrobić to samo w polskich górach.

Glaciar Perito Moreno in Parque Nacional Los Glaciares

Loads of ice and that’s all. But we took a boat to go closer and kept looking at it for few hours. Because it’s not a regular ice. It’s blue-hued, is 60m high and 5 km wide wall of glacier 35 km long and it’s advancing up to 2m per day. When it breaks it sounds like a storm is coming.






And on the way there we stopped for a coffee and have seen a herd of goats (with dreadlocks on their bums) which behaved like dogs.




Glaciar Perito Moreno w Parque Nacional Los Glaciares

Kupa lodu i tyle. Ale łódkę wzięliśmy, żeby podpłynąć bliżej. I patrzyliśmy na ten lód, który czasem pęka i spada do wody, przez kilka godzin. Bo to nie taki zwykły lód, ma niebieskie cienie, jest wysoki na 60 m, szeroki na 5 km, długi na 35 km i rośnie do 2 metrów dziennie. A gdy pęka, to echo odgłosu sprawia, że ma się wrażenie, że burza idzie.






A po drodze zatrzymaliśmy się na kawę, jak to na wycieczkach bywa i widzieliśmy stado kóz z dredami przy pupach, które zachowywały się jak psy.



El Calafate

I arrived to El Calafate around 2:30 am. The bus terminal is located a stroll away from city centre so together with Nana (sweet japanese girl who’s name means 7 and who happened to be a drums player) we’ve started to look for beds. It seemed that everything is either occupied or very expensive (100 Ps for a bed in a dorm with no breakfast). We’ve started to walk back to the terminal to rest there throughout the night and check more comfortable options in the morning, but we’ve noticed a camping sites. We didn’t have a tent but sometime ago someone mentioned they also offer cheap dorms out there. As there was an information on a reception’s door that we can set up a tent when we arrive and register in the morning. We did exactly how they instructed us, instead of tent though we lodged ourselves into a dorms. The door was open, no-one there, few beds in a room, and no one to tell us that we can’t sleep over there. Next morning we were charged 50 Ps what included a giant breakfast.

Now it was a day when I was supposed to meet Mr T. aka Malina. I went to the airport (by taxi, cause it was too late to reserve a shuttle) and kept waiting. After an hour I’ve checked an email to realize that T. is already in the town waiting for me. I went back on a camping then. He wasn’t there. Then a guy from reception (just after he stopped laughing about me passing T. at the airport) gave ma a great advice – go to the city and let your heart show you the way. I did it (internet connection didn’t work on the camping) and I found him sitting on a bench eating eating some rolls! We decided to go and see lagoon, flamingos and drink a beer to celebrate.





El Calafate

Ok 2:30 w nocy zawitałam do El Calafate. Terminal autobusowy jest w samym mieście, więc razem z Naną (przemiłą japonką, której imię oznacza 7 i gra na perkusji) zaczęłyśmy chodzić po ulicach w poszukiwaniu łóżek na tych 5h. Wszystko było pozajmowane, a gdy co okazało się wolne, to kosztowało 100 Ps za osobę (łóżko w dormie 7-mio osobowym bez śniadania). Rozważając opcję posiedzenia na terminalu do rana zauważyłyśmy camping. Nie miałyśmy namiotu, ale ktoś kiedyś wspomniał, że jest tam też i dorm. Recepcja zamknięta, na drzwiach kartka, żeby się rozbić i zarejestrować następnego dnia. Założyłam, że dotyczy to również dormów. Sąsiednie drzwi były otwarte, gdy się po nich wdrapałyśmy, znalazłyśmy pokój z łóżkami. I tam zostałyśmy, bo nie było nikogo, kto mógłby nam powiedzieć, że nie można. A rano zapłaciłyśmy za noc 50 Ps i dostałyśmy w cenie gigantyczne śniadanie.

Był to dzień spotkania z Tomaszem aka Maliną. Pojechałam na lotnisko (nie jest ono blisko i musiałam wziąć taksówkę, bo spóźniłam się z zamówieniem autobusu), a on do miasta. Po godzinie czekania sprawdziłam net i przeczytałam, że Mr T. czeka na mnie w mieście i szukając mnie będzie chodził ulicami. Wróciłam na camping, Tomasza brak. Chłopak z recepcji, po tym jak przestał się śmiać z tego, że się minęliśmy, poradził, żebym poszła do miasta nie sprawdzając netu (nie działał na campingu), bo serce pokaże mi drogę. I pokazało, znalazłam T. siedzącego na ławce i wcinającego bułki. A potem poszliśmy nad lagunę, patrzeć na flamingi i pić piwo.