Mugee – miejsce do którego jedziesz by się upić, a inni pomyślą, że masz klasę.

Jako przedstawiciele kulturalnej Europy, nie możemy sobie pozwolić na zalanie się w trupa i urządzenie burdy w mieście. Lubimy świecić przykładem i wyśmiewać boleśnie znajomych, którzy przepili granicę tolerancji swojego organizmu. Podobno jest coś, jakby chwila przed utratą świadomości, kiedy w głowie pojawia się myśl, że następny kieliszek i jesteśmy straceni. Osobiście nic na ten temat nie wiem, widać zawsze przekraczam.

Jako ludzie z klasą wybraliśmy się wraz z T. do Mugee na festiwal wina. Zabawa rozpoczyna się z chwilą zakupu festiwalowych kielichów. Potem już tylko “próbowanie” win wszelakiego rodzaju ze wszystkich możliwych winnic. Zasad jest niewiele:

1. Nie wypluwaj, bo nie jesteś we Francji i nie musisz udawać, że wiesz o co chodzi;

2. Próbuj każdego wina, bo o to właśnie chodzi, a jak Ci sie wydaje, że któregoś nie lubisz, to ci sie prawdopodobnie tylko wydaje;

3. Zawsze bierz ze sobą kieliszki, bo nawet jak leje będziesz musiał po nie wracać do samochodu;

4. Nie jedź tam z T, bo jako jedyny posiadacz prawa jazdy będziesz musiał prowadzić i wozić pijaka.

Zabawa była przednia, wypluwałam powodując ogólne zdziwienie i niekiedy agresję, kupiłam kilka butelczyn na “pamiątkę”. Tutejsze wina są organiczne, co całkowicie uzasadnia ich picie, bo to przecież dla zdrowia.

Jedyny element, który pozostanie w mojej pamięci na długo, to recepcjonistka, która podając nam ręczniki i klucze do pokoju, dodatkowo je “wyhaftowała”. Widać to ta tamtejsza gościnność.

Wrzesień – miesiąc pomocy misiom koala

Wrzesień to nie tylko 9-ty miesiąc roku, czy początek wysokich temperatur w Australii (dzisiaj 27 stopni! płaczcie!) ale okres, w którym mieszkańcy tego pięknego kraju uczestniczą w akcji “uratuj koalę”.

Te słodkie, wiecznie śpiące lub jedzące zwierzątka nie radzą sobie w życiu. Przyczyn jest wile, począwszy od braku lasów po rozwój komunikacji i liczbę aut na trasach, co sprzyja wypadkom.

Szpital dla Koali w NSW ma wielu pacjentów, którzy padli ofiarą pędzącego auta, chorych drzew czy przyziemnych problemów z “paznokciami”.

W ramach akcji w całym kraju można nabyć kolorowe tatuaże, znaczki, naklejki i pocztówki, lub zwyczajnie wpłacić datek na konto. Zajrzyjmy więc do portmonetek i ocalmy symbol Australii!

Spełnienie

Pobudka o 6 rano, marsz na plażę i oczekiwanie na wschód. Jest spora szansa, że zobaczę delfiny bawiące się w pierwszych promieniach słońca. Wschód każdego dnia wygląda inaczej, każdego dnia moje serce na chwile zwalnia, świadomość się wyłącza.

Pracę zaczynam o 7.30, wraz z innymi wolontariuszami otwieramy dobytek, ważymy ryby na pierwsze karmienie. Każdy delfin ma przypisany pojemnik i dostaje określoną ilość jedzenia. Dorosły osobnik lubi zjeść od 10 do 22.5 kg dziennie, a od rangersów dostaje ok 2 kg, więc, jak lubiliśmy myśleć, codzienne pojawianie się w zatoce jest ich wolą i wyborem.

Około godziny 8, pomimo zimna, silnego wiatru i lodowatej wody biegniemy. Zaraz po przyjeździe do Monkey Mia poznałam Akire, który zapewnił, że po pierwszym kontakcie z delfinami będę codziennie wstawała bez ociągania i biegła do nich z uśmiechem na twarzy i miał całkowitą rację.

Z chwilą wejścia do wody zaczyna się coś wyjątkowego. Delfiny są dzikie, nie można ich dotykać, ale nikt nie zabronił im dotykać Ciebie. Stoję w wodzie i zaczynamy karmienie, wybieram którąś ze zgromadzonych osób i podaję jej rybę, w tym momencie delfin ociera się o mnie swoim ciepłym ciałem, zaczepia, popycha i mówi… Przy pierwszym karmieniu byłam tak wzruszon, że prawie popłakałam. Sposób w jaki te stworzenia wpływają na człowieka jest niesamowity, ich oddziaływanie przekracza wszelkie wyobrażenia. Dotyk wyzwala i dodaje energii. Świadomość, że te dzikie i wolne stworzenia są w twoim pobliżu i reagują na ciebie, a co więcej, chcą tu być, sprawia że czułam się wyjątkowo.

Ogół obowiązków wolontariusza polega na udzielaniu informacji turystom, puszczaniu filmów w “kinie” szykowaniu 3 posiłków dziennie dla delfinów, karmieniu, asyście w pobieraniu DNA. Wszystko w doborowym towarzystwie ludzi, którzy są tu dla idei.

W obrębie Monkey Mia jest wiele delfinów, ale karmi się tylko 5 – Nicky, Puck, Piccolo, Shock and Surprice. Są to jednak bardzo przyjazne ssaki i często przyprowadzają znajomych, którzy muszą się jednak obejść smakiem. Wyjątkowy widok stanowią młode pływające jak szalone w wodzie po kolana i rzucające się na inne samice, chlapiąc przy okazji wszystkich naokoło.

W ramach wolnego czasu zwiedzałam Sharks Bay, widziałam ciągnącą się przez 150 km plażę, która zamiast piachu miała muszle na głębokość 12m, widziałam czerwoną pustynię, pustynne jeziora pokryte piachem, czerwone wybrzeże, Hamelin Pool i wiele wiele innych, jednak codziennie przypominam sobie o chwilach spędzonych z delfinami.

Sztuka aborygeńska

Połączenie krótkich lub długich kresek, kropek, kółek, przy użyciu wyrazistych kolorów, w celu uzyskania charakterystycznych, aczkolwiek niepowtarzalnych wzorów, to sztuka w wykonaniu Aborygenów. Można ją dostrzec wszędzie, na dzbankach, dywanach, bumerangach, plakatach, jednak największe wrażenie robi na dużych płutnach.

W Australii opinie na temat Aborygenów są podzielone. Mój pierwszy kontakt był szokujący, bo miał miejsce przed parafią, gdzie pijana prawie do nieprzytomności grupka czekała na darmowy posiłek. Słychać też wszędzie historie o tym jak piją, ćpają, kradną i demolują przekazane im przez rząd domy.Być może jest to reakcja na nieludzkie traktowanie w przeszłości (byli oni postrzegani jako element przyrody a nie ludzie), być może taka jest ich natura. Jednak patrząc na to co potrafią stworzyć, trudno w to uwierzyć.

Cairns – miasto domów na palach i informacji turystycznych.

W przewodniku jest napisane, że jeśli ktoś nie znalazł informacji w Cairns, to nigdy nie znajdzie porno w internecie. Coś w tym jest, bo informować chcieli nas w co drugim budynku.

Na północy lotniska wyglądają trochę inaczej. Nie ma korytarzy, tylko ścieżki pod daszkami. Bagaże odbiera się przed lotniskiem i samemu zdejmuje się je z wagoników meleksa.

T wszystko idealnie zorganizował i z lotniska odebrał nas bus, podwożąc pod hostel. Calypso to najlepszy hostel na świecie! To jedno z tych miejsc, gdzie czujesz sie rewelacyjnie. Pełen ludzi gotowych do zabawy, wszędzie porozstawianych kanap na których można się o każdej porze dnia czy nocy rozespać, rewelacyjnej ogólnoświatowej obsługi (od Norwegii przez GB po kanadę) no i Zanzibar, w którym za $9 jesz do woli, a jedzenia jest dużo.

Dodatkowo co godzinę busik dowozi/odwozi z centrum miasta. Ale w sumie nie chce się nigdzie jechać, bo świetna impreza zagwarantowana jest na miejscu.

Głównym celem wyjazdu było zdobycie uprawnień do nurkowania na otwartych wodach. No i jesteśmy nurkami! Kurs trwał 4 dni, 2 teorii i ćwiczeń w basenie i 2 dni na oceanie. Na pierwszej łodzi Fabian kazał nam przygotować się do zejścia w trakcie płynięcia. Fale było ogromne i mało co nie oddałam mu lunchu. W sumie nie dziwie się, że prawie nic nie zostało zjedzone. Po 2 zejściach i zabawie z gigantyczną rybką maori, która zachowywała się jak piesek, przesiadka na drugi statek, zakotwiczony nad rafą. I tu kolejna radość, kajuta najlepsza z telewizorem, nie ważne, że były tylko 2 kanały. Na pokładzie każdy okazał się fanatykiem nurkowania, był to jedyny cel, dla którego można się było tam znaleźć.

Pierwsze zejście o 6.30 rano, woda była czarna, naokoło ciemno, instruktor płynął z lornetką. Po drodze śpiący rekin 2 m od nas, którego Fabian nie omieszkał obudzić, dalej lion fish i te wszystkie niebezpieczne morskie stworzenia, które budzą się do życia w nocy i które widziałam wcześniej na Discovery Channel.

Pierwsze samodzielne nurkowanie dosyć ciężkie, po pełnym podnieceniu zwizązanym z pierwszym brifingiem, zapomnieliśmy przygotować plan zejścia, mimo wszystko było pięknie.

Marta i Tomasz – Padi nurkowie.

A tak sie cieszyliśmy z licencji: