Rooftop Cinema

Miejsce stworzone przez grupę znajomych w celu uszczęśliwienia innych. I udało się, bo byłam wyjątkowo roześmiana oglądając “Footloose” na dachu starej kamienicy w centrum Melbourne.

Rozsiedliśmy się z T na leżakach w trzecim rzędzie (usiadłam na okularach, więc od jakiegoś czasu jestem oficjalnie ślepa), przykryliśmy szczelnie kocem, rozgrzaliśmy zimnym piwem i podgryzaliśmy naleśniki. Braku popkornu nie dało się zauważyć, bo te naleśniki z cytrynowym syropem i cukrem…

Kino mieści około 150 siedzeń, więc bilety należy zakupić z wyprzedzeniem. Ludzie schodzą się zazwyczaj około 8, by rozpocząć wieczór w barze na tej samej wysokości. Zabawę ogranicza nieco zakaz zrzucania butelek/szklanek z dachu, ale nic nie jest idealne. Seans zaczyna się o zachodzie słońca, wraz z którym na ekranie pojawia się napis “Beware of sampires, screening starts at sundown”.

A potem nie wiadomo tak naprawdę jak się zachować… Po zjawiskowym zachodzie słońca miasto zaczyna budzić się do nocnego życia i świecić światłami.Wypada patrzeć w ekran, ale wzrok notorycznie ucieka na boki. Jedno jest pewne, mimo nienajświerzszego repertuaru to najlepsze kino w jakim byłam!

Farma, swinie i wrestling

Pomysł przedni, niestety do realizacji nie doszł bo świnka (podobno 150 kg) padła przed naszym przyjazdem. Było za to 400 arów farmy do naszj dyspozycji.

Wszystko na około było inne i swojego rodzaju wyjąkowe. Począszy od domu, w którym mieszkaliśmy i który w ramach kawalerskiego życia nie był sprzątany od kilku lat. Pełen myszy, karaluchów, brudu wszelkiego rodzaju, żab pod prysznicem i w wannie, oferował wszystko, czego potrzeba do udanego weekendu. Był stół do bilarda, lodówka pełna świerzo ubitej krowy i poroża jeleni, kolejna pełna alkoholu, ogromny stół i mieszanka obywatelska. Ulubionym stał się taras, z którego widok rozciągał się na farmę. Żadnych domów w okolicy, żadnych zabudowań, tylko zieleń i biegające w oddali jelenie.

Gospodarze zaplanowali dla nas moc rozrywek. Gwoździem programu było picie, począwszy od śniadania do wieczornej utraty przytomności. Dodatkowo:

– jazda na fotelu przymocowanym do oderwanej maski samochodu, ciąniętym po trawie za cięzarówką,
– nocne biganie po farmie z latarkami przymocowanymi do głowy,
– pościg za sarnami i jeleniami, nie zgodziliśy się na polowanie,
– objeżdżnie farmy trzymając się rury na naczepie,
– podziwianie dingo polująego na uciekające przed autem kangury (dorwał i zjadł ale już nie zostaliśy popatrzeć),
– skakanie z drzewa do jeziora, zaraz przy wodospadzie (tu brawa dla T.),
– jazda na crossie,
– PROWADZENIE TRAKTORA!!!
– podziwianie najbardziej nietypowego ukłdu tanecznego jaki w życiu widziałm.

Czas minąl  zbyt szybko, ale wspomnienia zostaną, a między nimi widok świerzo urodzonej krówki i choinki z poroża. Plus bardziej “organicznie” jeśc  nie mogłam.

Fishing Games

Z wiekiem moja miłość do weekendów kwitnie i umacnia się coraz bardziej. W piątek rano, tuż po przebudzeniu, czuję dreszcz podniecenia. Gdy zbliża się 6 pm, moje receptory szaleją i nagły przypływ energii pozwala z wyjątkową prędkością ale i wrodzoną gracją opuścić miejsce pracy. Dołączając do mych wewnętrznych doznań znajomych z domem w Jervis Bay, tworzy się coś na ramy ekstazy. Bo co może być lepszego jak lokum przy plaży, bagażnik wypchany sprzętem do łowienia ryb i chęć do ich łowienia.

Wiosna w tym roku nie należała do najbardziej słonecznych, co z pewnością tworzy uczucie ciepła przy sercu Augusta, co jednak sprzyja wyprawom.

Dzięki uprzejmości Richiego, już po 3 godzinach jazdy przebijaliśmy się przez gęsty las, by zobaczyć plażę. Nie mieliśmy latarki, było ciemno, nie widzieliśmy ścieżki, czuliśmy gałęzie na twarzach, próbowaliśmy używać zapalniczki ale Richie sie popażył. Po przedostaniu się na plażę myśleliśmy o czekaniu z drogą powrotną do wschodu. Niesamowite jak ludzie boją się zmaterializowania strachu zaczerpniętego z horrorów. Jedno jest pewne, gdy widziałam światło przebijające się przez drzewa, byłam pewna, że zaraz coś się stanie (wampiry, dzikie zwierzęta, świry).

Cały weekend opierał sie na chillałcie i łowieniu. Późne wstawanie, kupowanie robaków i wylegiwanie się na plaży. Mieliśmy ambitny plan jedzenia jedynie tego, co upolowaliśmy, ale okazało się, że wody pełne były trujących ryb, tych co ze stresu sie nadmuchują. Nasz bohater T. złowił jedną nadającą się do zjedzenia, lecz po debacie uznaliśmy, że nie wykarmi całej 4-ki, więc postawiliśmy na steki.

W nocy pakowaliśmy się do auta i jechaliśmy na pobliską polanę wyczekiwać na ścigające się kangury, widzieliśmy jednego jedzącego. Za to następnego dnia zagrodziły nam drogę w środku miasteczka. Zwierzęta się mszczą!

Szlakiem Trzech Sióstr

Jako fani weekendów na łonie natury, porzuciliśmy miasto i z ambitnym planem długiego spaceru pojechaliśmy do Blue Mountines. Jako punkt docelowy wybraliśmy Trzy Siostry, uroczą górę z trzema wierzchołkami, którą można obejść pięknym szlakiem i wrócić do samochodu. Słyszeliśmy coś o schodach, lecz nie spodziewaliśmy się 800 stromych wąskich schodków w dół, a następnie po kilku kilometrach marszu 1000 takich samych w góre. Na wysokości 400-nego nogi trzęsły się jak galareta i ciężko było zrobić kolejny krok, także z każdym napotkanym przechodniem wymienialiśmy informacje, ile stopni do góry a ile w dół.

Siostry były łaskawe, a raczej organizatorzy parku i podarowali nam kilka wygodnych ławek. Do wspinaczki podeszliśmy już ambitnie i prawie wbiegliśmy, zatrzymując się jedynie przy wodospadach. Zeszliśmy na chwilę ze szlaku, by móc usiąść na kamieniach wśród płynącego potoku i słuchać szumu wody.

Chwilę wytchnienia przerwała brutalnie nie pasujące do otoczenia turecką muzyką, puszczana w środku lasu, w ramach kręcenia teledysku, lub czegoś co miało tak wyglądać.

Chyba odzywa się tęsknota za Tatrami.

Fraser Island

Po całym dniu przebijania się przez piasek, jedziemy na wrak zrobić nocne zdjęcia. Bierzemy jeden z samochód, pakujemy sie w 6 osób i ruszamy. Jest godzina 22:00, musimy się spieszyć, gdyż zaczyna się powoli przypływ. Parkujemy w odległości 5m od wraku, żeby mieć więcej światła z reflektorów. Ilze zakłada oldschoolową suknię ślubną i zaczynamy się bawić.

Po 10 minutach światła samochodu gasną. Myślimy że to żart, więc nikt nie reaguje. Przez chwile panuje “niezręczna” atmosfera, bo przez ciemność przebija się jedynie biała suknia siedzącej na wraku postaci. Nie to, żebyśmy się bali, po prostu nietypowa sytuacja. Okazuje się, że padł akumulator, bo ktoś w ramach oszczędzania benzyny zostawił światła na wyłączonym silniku.

I tutaj zaczyna się prawdziwa zabawa. Wszyscy mamy telefony, ale nikt nie ma zasięgu. Do obozowiska jakaś godzina marszu plażą. Przypływ podprowadza wodę coraz bliżej samochou. Plażą nikt już nie jeździ, bo zaraz pokryje ją woda. Próbujemy pchać auto, ale nie dajemy rady (zbyt duże i już wkopane). Zaczynamy dyskutować nad racjonalnym rozwiązaniem. Ilze krzyczy, że zbiegają się dingo, zauważam tylko jednego, ale wyobraźnia zaczyna działać. Chowamy się do samochodu (tu niemalże walka o życie, bo jak się spieszysz, to nic nie wychodzi, czyli nie potrafimy do niego wejść). Po krótkej dyskusji trójka z nas postanawia przebić się do najbliższego obozowiska szukać pomocy. Jako broń biorą statyw. Ja zostaję w samochodzie. Mój pęcherz wariuj, ale boję się wyjść. Pada pomysł by otworzyć okno, lecz gdy pomyśle o gryzącym pośladki dingo, szybko mi przechodzi. Po 20 minutach zaczynamy panikować, woda jest bardzo blisko samochodu a w oddali widzimy roztrzepane światło latarki. Wszystko wygląda, jakby trójkę ochotników zaatakowały dingo a ci bronili się latarką (chora wyobraźnia). Po 5 minutach okazuje się, że biegli z wieściami o nadchodzącym ratunku.

Wszystko miało miejsce na Fraser Island czyli wyspie z piasku. To jedno z tych miejsc, o których się nie zapomina. Nasz 4WD miał około 20 lat i stan techniczny tak dobry, że przy każdej muldzie czy dołku uderzaliśmy głowami o sufit (czyli co 2 sekundy), zamiast siedzeń przymocowano ławki (pasów bezpieczeństwa brak), dzięki którym wszyscy mogli patrzeć sobie głęboko w oczy. To prawd, że druga grupa miała nowsze auto z radiem, które działało (na naszym mogliśmy słuchać taśm i złapać radio katolickie), ale nie uwierzę, że bawili się lepiej. Warto wspomnieć, że po zapakowaniu do 2 samochodów 15 osób z ich bagażami, namiotami i wyżywieniem na 3 dni, nie było jak się ruszyć, ale to dodawało uroku. Jako jeden z dwóch kierowców miałam swoje przywileje, ograniczało to możliwość popijania Butterscotch Shnappsa, ale miałam za to pasy i wiedziałam, kiedy będzie następne “hop”.

Cały wyjazd, jak na 15 ludzi z totalnie różnymi charakterami wypadł wprost idealnie. Rozbiliśmy się zaraz przy autostradzie, czyli plaży. Dzień rozpoczynaliśmy o 6 rano od kąpieli w oceanie. W niedużej odległości zapaleńcy łowili już ryby. Fraser Island znana jest z wód pełnych rekinów, więc nie wchodziliśmy głębiej jak na 5 metrów. Zostawiliśmy cały zabrany dobytek w namiotach i przez całe dni podbijaliśmy wyspę, a czesem z nią walczyliśmy,  gdyż jedną z głównych rozrywek stało się wykopywanie samochodów, zarówno naszych jak i przypadkowo napotkanych.

Naszą drogą była 75-cio milowa plaża. Doprowadziła nas ona do:

– wraku Maheno, częściowo pokrytego wodą, jednak z bardzo dobrze zachowanym metalowym szkieletem. Jeff przeżywał, że po tylu latach i codziennych przypływach, zachowała się drewniana podłoga;

– Eli Creek, czyli wodny szlak, prowadzący aż do plaży, z lodowatą wodą;

– Champane Pool, basen z bombelkami. Po wdrapaniu się na skalną ścianę dzielących naturalnie uformowany basen od oceanu, zauważyłam cienie kilku rekinów, po czym fale przebijające się przez niższe partie owej ściany. Doceniłam kruchość życia i wiarę turystów w ich bezpieczeństwo, która widocznie czyni cuda.

– Lake McKenzie, jezioro usytuowane w sercu wyspy, z przejrzystą wodą i białą plażą. Jako odpowiedzialni, dorośli ludzie, przepłyneliśmy je wszerz, a potem wróciliśmy tą samą drogą, bo być może w jedną stronę szansa na skurcz była zbt mała.

– las, który wyrósł na piasku i ma najpiękniejsze odcienie zieleni.

Przez 2 dni narzekaliśmy (głównie ja), że nie widzieliśmy dingo, czyli jednego z bardziej popularnych mieszkańców wyspy. Wszystkie okolice przeznaczone dla turystów są przed nimi zabazpieczone. Dobatkowo n każdym kroku natykaliśmy się na informacje z prośbą o nie zostawianie dzieci bez opieki, gdyż kiedyś ktoś zostawił śpiące niemowlę…i już go nie znalazł… więc czuwłam nad T. dniami i nocami. W końcu spotkaliśmy dingo w nocy, na parkingach, przy plaży. Zimne dreszcze przebiegły mi po plecach, kiedy znalazłam ich ślady naokoło naszych namiotów.

Wyjazd uwieńczyliśmy już na lądzie. Przed oddaniem aut zaopatrzyliśmy się w karton napojów i żartowaliśmy, że zabawnie bybyło, gdyby nasz hostel okazał się strefą wolną od alkoholu. Okazał się strefą wolną od alkoholu, a jego spożywanie groziło wysoką grzywną. Jednak jako grupa przebiegła, zorganizowaliśmy “niebieski pokój”, w którym trunki lały się strumieniami, a odwiedzało się go czwórkami. Lot następnego dnia przebiegł w ciszy…