Pociągiem przez Indie

Wróciliśmy do Indii i trzeba było się gdzieś przedostać. Od granicy dojechaliśmy autobusem do Gorakpur, a tu trzeba było kupić bilety na pociąg do Varanassi. Dobić się do okienka nie było łatwo, bo na wszelkim możliwym metrze kwadratowym leżą ludzkie ciała w trakcie drzemki a pomiędzy nimi krowy i ich placki, przy okienku męski tłum totalnie lekcewarzący żeńskich obcokrajowców plus generalne olanie kobiet przez kasjera (do momentu kiedy Jola doprowadziła go do porządku). Do tego dochodzi możliwość zakupu biletów dopiero na 2h przed odjazdem pociągu (mają tu bardzo rozwiniętą sprzedaż internetową i ona ma pierszeństwo), nasz miał startować za 4h. Poszliśmy na piwo, wróciliśmy, kupiliśmy (kasjer kazał zawołać Jolę, bo tylko jej sprzeda nasze bilety, zrobiła tak piorunujące wrażenie, że T nie został obsłużony) i zostały nam kolejne 2h do pociągu, więc wróciliśmy na kolejne piwo. Jest już dosyć późno, ok 22:00, więc ja zasypiam przytulona do plecaka. Reszta towarzystwa czuwa przy piwie.

Gdy wracamy na dworzec, szybko odnajdujemy peron i szybko dostrzegamy wiadomość, że nasz pociąg jest opóźniony wpierw o 3h, potem o 2h i to sie tak wciąż zmieniało.

Kładziemy torby na ziemi i wygodnie się na nich układamy. Hindusi są przygotowani na takie sytuacje, bo niemalże każdy miał folię i chustę do rozłożenia na ziemi i spał na niej w oczekiwaniu na pociąg. Wciąż słyszę lejącą się wodę, więc pytam w końcu T. gdzie ta woda. Ten patrzy na mnie z niewyraźną miną i odpowiada, że to nie woda, ale panowie sikający na tory. Podchodzą oni do krawędzi, kucają i tadam. W celu załatwienia pozostałych potrzeb elegancko idą na tory.

Przyjeżdża pociąg i zaczyna się bieg, bo za nic  nie możemy znaleść naszego wagonu. Ze wszystkimi bagażamy biegniemy na przód – tył – przód pociągu, w między czasie dołanczają do nas inni obcokrajowcy i biegamy razem. Do regularnych sleeperów już nie wejdziemy, bo lokalni dosłownie się o nie bili, więc pokazanie biletu na niewiele by się zdało. Nie widzimy nikogo, kto mógłby udzielić nam jakiś informacji. Słyszymy tylko w trakcie biegu jak ktoś krzyczy “no panic!”. W końcu zatrzymuje nas rozbawiony facet i pyta, czy mamy problem, my na to, że w sumie tak, bo pociąg zaraz odjeżdża, nie ma przejść pomiędzy wagonami, a my nie mamy zielonego gdzie jest nasz. I wtedy się dowiaduję, że zaraz doczepią nasz wagon.

Dostaliśmy przedział z 4 łóźkami i zamykanymi na klapę drzwiami. Konduktor kilkukrotnie powtarza, żeby zamknąć się na noc. W oknach kraty, drzwi zamknięte, Jola na łóżku obok, jest ok. Jeszcze tylko szybka walka z malarią, czyli próba wybicia dziesiątek komarów latających po przedziale i nadszedł czas zasłużonego snu.

Annapurna Circuit, część V – droga w dół i pył spod kół

Idziemy jak kaczki, ale dalej. Tym razem w dół. Przeważa klimat pustynny, wszędzie małe yaki, dzieci biegają naokoło prosząc o czekoladę lub pieniądze.

W Kagbeni – kolorowym kamienistym miasteczku mają znaki McDonald’s i 7eleven, ale nic takiego tam nie ma, nie to, że szukaliśmy. W Eklebhatti mają świetny sok jabłkowy, świerzo wyciskany. Każdą kolejną osadę coś wyróżnia, ale to już nie to samo. Co jakiś czas mijają nas jeepy i autobusy, jest tutaj świetnie przygotowana piaszczysta droga, której kawałki lądują w moich oczach i ustach. Nie widać już porterów, nie chodzimy wąskimi ścieżkami, jednak widoki nadal rewelacyjne.

Rozwinął się za to znacznie handel suwenirami i całkiem często kupić można szal bądź koraliki. Kobiety tkają na drogach, by nie przegapić cennego klienta.

Idąc wyschniętym korytem rzeki zastanawiam się, jak to możliwe, że nie spotykamy innych ludzi, przez większość czasu szliśmy sami, ale to może dlatego, że wielu z nich wzięło jeepa na dół.

W Jomson chcieliśmy zlecieć do Pokhary, ale ze względu na złe warunki pogodowe loty zostały odwołane. Samo wejście na teren lotniska nie było łatwe, bo strażnik uznał, że bez biletu jest to niemożliwe, pomimo, że bilet można kupić na tym właśnie lotnisku. Było pełno wojskowych z bronią (prawdopodobnie w związku ze znajdującą się nieopodal bazą) i z uśmiechem wpuszczali tylko lokalnych.

Po drodze do Marpha wieje tak silny wiatr, że trzyma nas niemal w miejscu, nie pozwalając swobodnie iść. Trzeba zawinąć twarze chustami, bo inaczej nie daje się oddychać. W Marpha kusi szarlotka i sok jabłkowy, z których to kokretne miasto jest znane. Wszystko to w ramach projektu rządowego, na pustynnym terenie są owoce i warzywa.

Przedzieramy się przez kolejny most linowy i jesteśmy świadkami zakupu kozy. Nie jest to tak łatwe, jak by się mogło wydawać. Zwierzęta te są pędzone przez góry i doliny, po czym jeden z lokalnych zatrzymuje pastuchów i wybiera sobie jedną jak towar. Ta oczywiście nie chce opuścić znajomych, więc zwiewa i beczy jak najęta. Próba prowadzenia na sznurku nie powiodła się, więc Pan musiał ją nieść na rękach. Koza 2500 Rp, widok bezcenny.

Czasem zdarza się szansa przejścia gdzieś na skróty, ale zazwyczaj kończy się ona niespodzianką. James & Sylwester, którzy od czasu do czasu się do nas przyłączali, postanowili przejść na skróty przez wyschnięte koryto rzeki, okazało się, że nie jest takie wyschnięte i po kilku km drogi mieli do wyboru – albo przejść przez rzekę i nieco się zmoczyć, albo wracać. Skończyli z mokrymi butami.

Zaraz za Kokhethanti, gdzie zatrzymujemy się na herbatę (to taki przybłysk luksusu na szlaku, zdecydowanie bardziej polecam zabranie palnika z małą butelką gazu – zaoszczędzą sporo pieniędzy). Jest już 16:30, ale postanawiamy iść dalej, co pozwala nam zatrzymać się na noc w najlepszym miejscu na całym szlaku – Kalopani/Lete i zjeść genialny posiłek w Annapurna Coffee Shop.

A dalej to już głównie droga przez kurz. Piękna bo obfituje w niesamowite widoki, ale kurz umniejsza odczucia. Jedyne co nas na wciąż zadziwia to liczba konopii indyjskich rosnących po bokach drogi i napotykane od czasu do czasu yaki na haju.

W Tatopani postanowiliśmy zakończyć nasz treking, bo co chcieliśmy to zobaczyliśmy, a na myśl, że mam przejść kolejnych kilka km w naszych super niewygodnych wietnamskich butach, oddaliśmy je porterom i przyodzialiśmy klapki. Najlepszą rzeczą jaka nam się na koniec trafiła były gorące źródła. Są to tak na prawdę dwa małe betonowe baseny z naturalnie gorącą wodą, pełne turystów, a o porankach kąpiących się w nich lokalnych. Sprawiają natomiast niesamowitą ulgę po 10 dniach intensywnego marszu i działają jak dobry masaż.

A jak ktoś myśli, że jeep z Tatopani do Pokhary to łatwa piłka, jest w błędzie. Wsiedliśmy do konserwy na kółkach o 6:00 rano, ta psóła się kilka razy, za każdym razem reperowało ją na raz 100 chłopa. Z przodu wsadzono 2 pasażerów plus kierowca, za nim na jednej kanapie 5, a na naczepie 8. W końcu auto padło i przesiedliśmy się na autobus. Ten zabrał nas do Bani, gdzie przesiedliśmy się w kolejny przepełniony autobus, który wlókł się do Pokhary 10h. Na miejscu byliśmy o 17:00.

Annapurna Circuit, część IV – przeprawa przez szczyt

Mało śpimy w nocy, więc nie ma problemu z pobudką. Leżeliśmy pod trzema kocami, bo na tej wysokości jest już w nocy bardzo zimno. T boli głowa, ja mam biegunkę, więc nie do końca wiemy czy iść, czy wracać. Spotykamy przy śniadaniu Włochów, doświadczonych alpinistów, którzy radzą przejść przez wierzchołek, bo i tak w efekcie zejdziemy o wiele niżej, niż gdybyśmy się cofnęli. I tak zaczyna się nasza przygoda oraz walka ze słabościami i chorobą wysokościową.

Gdy wychodzimy temperatura jest na minusie. Dostałam od jednego z Włochów bambusowy patyk i tak przebijam się z nim przez krętą, stromą ścieżkę. Powietrze jest coraz rzadsze, więc nasze tempo coraz spokojniejsze. Objawy pogłębiają się, dochodzi ból głowy i lekkie mroczki przed oczyma połączone z kompletnym brakiem apetytu. To chyba pierwszy raz w życiu, kiedy na myśl o zjedzeniu batona ostro mnie wyginało.

Docieramy do High Camp (4850 m npm) po jakiejś godzinie, kręci mi się nieco w głowie, więc robimy przerwę.Idziemy dalej. Pada śnieg, wspinamy się po cienkim, śnieżnym szlaku, czasem oblodzonym, brak jakichkolwiek zabezpieczeń.

Góry są w zasięgu ręki, chmury wiszą obok nas. Gdy docieramy na szczyt chce mi się płakać, Thorung La Pass (5416 m npm) jest nasz.

Prawdziwa zabawa zaczyna się przy zejściu w dół – 1200 m. Niektóre odcinki są bardzo wąskie, strome i oblodzone. Ciężko przez nie przejść, a nie można ratować się bocznym śniegiem, bo jego powierzchnia jest tak oblodzona, że nie da się wbić tam nogi. Po jakiejś godzinie walki zaczyna się przyjemny marsz w dół, przez wyschnięte trawy z malowniczymi widokami. Nasze kolana nas nienawidzą.

Dochodzimy do Muktinath (3800 m npm) i od razu idziemy spać, po uprzednim gorącym prysznicu, z nadzieją, że będziemy w stanie jutro chodzić.

Annapurna Circuit, część III – pierwszy śnieg

Czasem ciężko podjąć decyzje, zwłaszcza, gdy w grę wchodzi ciężka wspinaczka plus piękne widoki lub luźny spacer przez las. Rzucamy mnetą i wypada na wspinaczkę. Chodzimy to w górę to w dół i nie jest nawet tak ciężko, dopóki nie osiągamy mostu, gdzie babinka sprzedaje gorącą herbatę. I tu niespodzianka – trzeba podejść stromą, zawijaną drogą jakieś 400 m w górę. Zajęło to kupe czasu, a w trakcie zaczął padać śnieg, który na niższych wysokościach przemieniał si w deszcz i zmoczył nas doszczętnie.

Ghyaru (3730 m npm) to zdecydowanie jedno z ładniejszych miasteczek, zbudowane z żółto brązowego kamienia, z czego większość domów wygląda na opuszczone (turyści wybierają zazwyczaj dolny szlak), po dróżkach pałętają się byk i koń. Jest bardzo spokojnie i sympatycznie, idealne miejsce na dłuższy postój.

Po Marsie idziemy dalej, pada coraz bardziej, co utrudnia odnalezienie właściwego szlaku, bo ścieżka staje się mało widoczna. Jest zimno, mokro, weszliśmy w chmurę, więc nic nie widzimy, ale jesteśmy przy tym wyjątkowo szczęśliwi.

Pada coraz bardziej i robi się coraz zimniej, do tego stopnia, że czasem podbiegamy, żeby się rozgrzać.

W Manang (3540 m npm) pojawił się problem z pokojami, poprostu nie było wolnych. O ciepłej wodzie można zapomnieć, bo ogrzewają ją za pomocą słońca, którego niebo dawno nie widziało. Jedyną możliwością było porozkładanie mokrych nakryć przy piecu w restauracji, co skończyło się wypaleniem nie lada dziury w mojej bluzie. O dziwo w ubraniach T nic się nie wypaliło – to on rozwieszał…

Prysznic organizujemy sobie za pomocą kubła z gorącą wodą. Wchodzę do drewnianej komórki, w której nie ma nic prócz szpar i polewam się gorącą wodą. Przez pierwsze 2 sekundy jest wspaniale, zaś zaraz po nich sięgam trzęsącą się ręką do kubła po kolejny kubek wody. Jest na minusie, spłukanie włosów to nie bułka z masłem.

Mój różowy śpiworek okazał się mokry, więc śpię pod kocem, jest ok, ale kilkukrotnie budzę się w nocy z zimna.

Czekoladowe rollsy smakują na takiej wysokości jeszcze lepiej. Kupujemy rękawiczki (lepiej później niż wcale) i ruszamy. Przy wyjściu z Manang było tak pięknie, że zatrzymaliśmy się na chwilę.

Jest tam piękne turkusowe jezioro, stare miasto, lokalni stoją o poranku na dachu, jaki błąkają się po pustych ulicach zalanych wodą. Z odległości miasto wygląda jak forteca.

Dalsz droga obfituje w coraz lepsze widoki, mijamy na wciąż yaki. Po Latdar (4200 m npm) droga jest już trudniejsza, bo wyżej, zimniej, początkowa paćka przemienia się w lód, a buty mokre. Czasem jest bardzo ślisko i trzeba się nieźle wygimnastykować, żeby zejść lub wejść pod górę. Góry odbijają słońce i jest przepięknie. Niestety po jakimś czasie słońce chowa się za górami i robi się chłodno.

Do Thorang Phedi (4450 m npm) docieramy ok 17:00, jest już bardzo zimno, ale słońce tak pięknie rozświetla niebo, że jeszcze chwile stoimy.

Annapurna Circuit, część II spaceru przez Himalaje

Miałam koszmar, że włamują sie do naszego pokoju i kradną plecak, a ja budzą się w środku nocy, więc ci mnie łapią i trzymają. Chcę krzyczać, ale nie mogę. Wtedy budzi mnie T, bo podobno wołałam o pomoc. Branzoletka z Birmy już chyba nie działa.

Jedyny zegarek jest w ipodzie, więc budzę się co jakiś czas, by sprawdzić, czy już czas. W końcu nadchodzi 6 rano, więc ubieramy się, zawieszamy nadal mokre ubrania na plecakach i wychodzimy, jednak nadal jest ciemno a stołówka zamknięta, nikogo nie widać. Do następnego miasta sporo km, więc wracamy potulnie pod koce i czekamy do 7. W końcu otwierają stołówkę i okazuje się, że mój ipod ma tendencje do zmieniania godziny i wstaliśmy godzinę wcześniej.

Zaczyna się robić coraz stromiej i z kilkoma przerwami jest tak aż do Tal (1700 m npm). Widoki powalają, słońce już wstało i oświetla część gór, inne nadal znajdują się w cieniu.Każde kolejne miasteczko rozczula.

Starsze dzieci chodzą do szkoły w Tal codziennie, a droga zajmuje im często kilka godzin. Na trasie spotkaliśmy dwie dziewczynki, które maszerują 2h w jedną stronę, codziennie. Te małe chodzą po wioskach i zajmują się same sobą.

W kolejnych chatach siedzą lokalni z gołymi stopami. Czasem mają paleniska i gotują. W wiosce jest zazwyczaj jedno publiczne ujście wody i wszyscy chodzą do niego z brudnymi naczyniami i garnkami.

Czasem zdarza się, że nie do końca wiemy, w którą stronę iść. Lokalni dali nam radę – podążajcie za kupami mułów.

Ktokolwiek powiedział, że ten szlak jest prosty, mylił się. Są podejścia tak strome i tak długie, że wysiadają kolana, a chodzenie stopkami ma sens. Czasem pomiędzy wioskami jest dystans 4 km, ale ze względu na strome podejścia, przewidywany czas podróży to 2,5h. Zastanawia mnie, jak te kuce dają radę z ciężarami na plecach, muszą się przedzierać przez strome schody i duże skały. Jedno miejsce tuż za mostem jest widać wyjątkowo ciężkie, bo leży tam już spora warstwa kup.

Na 2200 m npm robi się powoli chłodno nawet, gdy świeci słońce. Wieczorem nasze polary nie dają rady, więc już od 17 siedzimy pod kocami. W domku są szpary szerokości palca, więc temperatura z zewnątrz panuje również wewnątrz, jednak pod kocami nie jest źle, pod warunkiem oczywiście, że sie nie zsuną.