Pojechaliśmy na plażę obserwować surferów. Gdyby nie zbliżający się sztorm, wiatr wrzucający piach w zęby, niemiłosiernie niska temperatura i deszcze przychodzący i odchodzący w najmniej spodziewanym momencie, pewnie sama wskoczyłabym do wody. Tymczasem zostałam na lądzie, susząc się przy kominku i dziergając na drutach. Morze sprawia, że odzywa się we mnie melancholia.
We had a morning coffee and we hit the road. We were supposed to sit on the grass and look at windmills, but as it happens in real life, we did it after 5 hours in train, tram, metro, bus, and of waiting. The sky was beautiful, grass green, I had Bic Mac for the first time in years.
Kawa i w drogę. Po 1-2 h miałyśmy siedzieć na trawie i patrzeć na wiatraki, ale jak to w życiu bywa, zrobiłyśmy to po 5h jazdy pociągiem, tramwajem, metrem, autobusem, przekładanych czekaniem. Niebo było piękne, trawa zielona, pierwszy raz od lat zjadłam Bic Maca.
Człowiekowi zdaje się, że powrót do domu to koniec przygody. I tu przychodzi zaskoczenie. Okazuje się, że Amsterdam to miasto możliwości. Są tu plaże, może bez oceanu, ciepłej i krystalicznie czystej wody and z buddyjskimi rzeźbami na dachu baru. Są wypady poza miasto w ramach oglądania wiatraków i choć jedyne zdjęcie zrobione zostało w toalecie, to pięknie było. Jest Tomasz na codzień i pizza w mojej ulubionej dzielnicy. I na powrót włóczenie się po mieście bez celu i wystawy, na których mówią po polsku.