Halong Bay

Do Halong Bay jedziemy w ramach zorganizowanej wycieczki, bo tak łatwiej. Po drodze zaczepiamy o halę z pamiątkami po środku niczego. Wszyscy jak jeden mąż krzykneli, że nie są zainteresowani, przewodnik powiedział, że i tak musimy się zatrzymać, więc po 20 minutach na schodach ruszyliśmy w dalszą drogę.

Wsadzono nas na rozpadającą się łódź, do której nazwa Ghost Ship pasowała jak ulał, ze szparami w ścianach i dziurami w pokładzie (na statku mieliśmy chodzić na bosaka, ale ze względów bezpieczeństwa  nikt się na to nie zgodził) i brudnej łazience z czymś brązowym wtartym w ściany oraz przewodniku, który wiedział o okolicy mniej ode mnie, a po przeczytaniu LP nie byłam omnibusem. Co do posiłku to dla 6-ciu osób podano tależ z jedną rybą, 10 krewetek i miskę ryżu.

Pomijając oprawę, reszta dość imponująca.

Odwiedziliśmy jaskinię z idealnie pofalowanym sklepieniem, w której nasz przewodnik wskazywał skały podobne do zwierząt i nie miał pojęcia o formacjach skalnych czy przyczynach pofalowania jej powierzchni. Na moje pytania odpowiadał “nie wiem” na wciąż. Nie to że jestem uszczypliwa, na prawde byłam ciekawa.

Zaliczyliśmy również kajakowanie pomiędzy skałami i wodnymi wioskami.

Kajak się rozpada, ale jest zabawnie, zwłaszcza po zakupieniu z wodnego sklepu piwa.

Wieczór upłyną na skakaniu do wody z górnego pokładu (brawa dla T. – jedynego śmiałka) i chlapaniu się pomiędzy plamami oleju.

Siedząc na jedynym leżaku na górnym pokładzie podziwialiśmy zachód słońca i postanowiliśmy, że to pierwsza i ostatnia zorganizowana wycieczka, na jaką się w Wietnamie wybraliśmy.

Hanoi

Przy wjeździe do Hanoi nasz autokar kilkukrotnie okrąża jedną ulicę. Mogłoby wydawać się to dziwne, gdyby nie fakt, że kierowca dostaje co nieco od właściciela jednego z hoteli, a jego przedstawicielka się spóźniała. Nie można było zaryzykować, że się rozejdziemy, więc przez jakieś 20 minut krążyliśmy. W efekcie zaproponowano nam podwózkę do centrum za $1 za osobę, więc z chęcią skorzystaliśmy.

Miasto nawet nocą jest pełne ludzi i motorów. W centrum, w okolicach jeziora, grupki obywateli stoją w rzędzie i jeden drugiemu masuje plecy. Co kilka kroków słychać inną muzykę i widać inaczej wyginające się osoby. A turyści po prostu siedzą i patrzą na światła jeziora.

Elementem dominującym, bez względu na porę dnia czy nocy, jest obecność tysięcy niekontrolowanych kierunkowo skuterów, jadących całą szerokością ulicy w nigdy nie kończącym się ciągu. Przejście to wkroczenie do paszczy motoryzacyjnego diabła i poruszanie się w jednostajnym rytmie, by skutery mogły spokojnie wymijać. Ogólnie przy pierwszym podejściu koszmar. W międzyczasie wszyscy trąbią.

W nocy ruszamy w poszukiwaniu jedzenia i kończymy na niczym, bo nawet kanapkę na straganie chcą nam sprzedać za jakieś $10. Hanoi to nie bułka z masłem.A w dzień wszystko się zmienia i w mieście można znaleść wszystko. Od włoskich kawiarenek z expresso do lunchu na kiju.

Good Morning Vietnam!

Luang Prabang to wyjątkowo urocze miejsce, ale wszystko co dobre musi się w końcu skończyć (przynajmniej tak mówią). Przez kilka dni najedliśmy się na nocnym wegetariańskim bufeci za 5000 Kip/talerz (backpackersi rozumieli tę zasadę jako „wwalaj na talerz ile się da i smacznego” i nikt się z tego powodu nie buntował), nauczyliśmy z biegu odpowiadać nieznajomym zagadującym nocą, że nie kupimy czystego opium i prawie kupiliśmy kozę.

Większość czasu spędziliśmy na siodełku, bo jak przez laoskie uliczki z francuską architekrurą to tylko na holendrze.

Jest tu niezwykle europejsko, no może z wyjątkiem restauracji znad rzeki, gdzie jest poprostu azjatycko.

W mieście pełno klasztorów i świątyń, a w nich oplecionych pomarańczem mnichów. Chłopcy szykują się do pełni i trenują grę na dzwonach. Nawet kot jest pomarańczowy.

Miasto tętni życiem, a na nas czas.

Powrót do stolicy nocnym autobusem, z lokalnymi tak wesoło zabawiającymi kierowcę, że ten zapomniał, że część pasażerów winna wysiąść w połowie drogi. Śmiałkowie się przypomnieli i bez słowa wyjaśnień/przeprosin/zwrotu pieniędzy, wysadzono ich na środku niczego o 2 w nocy i rzucono na odchodne, że to tylko 80 km i żeby złapali autobus jadący w przeciwnym kierunku. Tamci próbowali coś krzyczeć, ale nikt już tego nie usłyszał, za to ciszej się nieco zrobiło.

W Vientian krążymy kilka godzin, tak do wschodu słońca i z biegu kupujemy bilety do Hanoi plus dwie poduszki (planowe 24h na tyłku w pozycji siedzącej).

Już przy pierwszym kontakcie z Wietnamem, jeszcze na ziemi laoskiej robi się dosyć nerwowo. W autokarze nie ma numerowanych siedzeń, nasz pick up był na miejscu ostatni, ale jeszcze złapaliśmy fotele obok siebie. Kiedy kładę rzeczy, podchodzi do mnie kierowca, popych i każe krzycząc iść na tył (na siedzenia bez możliwości regulacji, czyli cała droga pod znakiem 90*), pytam dlaczego, on jeszcze raz mnie popycha i mówi, że to miejsce dla Wietnamczyka. Poradziłam mu, żeby spróbował z kimś innym i usiadłam, nie reagując na jego krzyki. Dziewczyna przede mną nie miała tyle szczęścia, bo zbudzona ze snu wstała z miejsca, na które szybko wsunął się rodak kierowcy i odmówił zejścia (pomimo toreb i rzeczy Brazylijczyków w nogach i na siedzeniach). Na nic zdały się żądania i próby rozmowy czy tłumaczeń, kierowca zaczął symulować, że zaraz pobiją pasażerów. Zrobiło się mało sympatycznie, więc ktoś wezwał policję, a ta kazała Wietnamczykowi wstać i zająć inne miejsce. Ot tak i po problemie. W ten sposób wprowadzeni zostaliśmy w szereg zasad, które mają nas obowiązywać w Wietnamie:

1. Obywatel Wietnamu jest lepszy od innych,
2. Obywatel Wietnamu dostanie dwa miejsca, choćby kto inny zapłacił za jedno z nich i musiał przez to siedzieć na ziemi,
3. Jeśli nie jesteś Obywatelem Wietnamu, nie odzywaj się.

Na granicy znów nie lada wyzwanie. Stoimy przed okienkiem na przejściu graniczynym. Jest ok. 30 obcokrajowców i setki azjatów. Czekamy w kolejce jak cywilizowani ludzie, azjaci są troche mniej cywilizowani i wpychają się z boków jak mogą, przepychając przez nas. W końcu tworzymy coś w rodzaju muru i łapiąc lokalnych za ręce nie pozwalamy wrzucić paszportów przez okienko. Nic to nie pomogło, znaleźli boczne wejście. Czekaliśmy jakieś 2h.

Good morning Vietnam!