Targowisko na wodzie

Idziemy brzegiem kanału, co kilka minut mija nas łódź pełna towarów, wszyscy zmierzają na targ. Jest wcześnie, przed 6:00 rano, więc nie zjechały się jeszcze tabuny turystów.

Ktoś macha na nas ręką i zaprasza na kawę, przy której obserwujemy grę w poranne warcaby, co wyglądać powoli zaczyna jak narodowy sport.

Do godziny 8:00 jesteśmy sami, rozmawiamy z ludźmi, patrzymy na łodzie uginające się pod ciężarem owoców/garkuchni/suwenirów. Nie chce się wierzyć, że na tak małej powierzchni ktoś otworzył sobie pływającą restaurację, gdzie gotuje, przyrządza i podaje dania, wszystko, siedząc po turecku. Klienci z kolei kucają przy kanale, jedzą podane potrawy, zaś resztki wrzucają do wody. Zważywszy, że talerze również myte są w wodzie z kanału, tworzy to swoistego rodzaju zamknięty krąg życia.

Odpłynęliśmy – Ko Pha-Ngan

To magiczna wyspa. Dzień zaczyna się tu o wschodzie i nie kończy o zachodzie, ciągnie się przez noc i przechodzi płynnie w kolejny. Plaża stworzona do medytacji, siedząc pod palmowym parasolem odpływam w ciszy, wpatrzona w spokojną wodę.

Wszystko jest pozbawione elementu problemu. Po dopłynięciu po portu wypożyczyliśmy skuter, licznik okazał się trefny, więc po 5 km skończyła się nam benzyna. Lokalny wskazał palcem miejsce zaopatrzenia, wlaliśmy butelkę i pojechaliśmy dalej. Odnaleźliśmy bungalow z dwoma hamakami na werandzie i tak zostaliśmy przez kilka dni.

Nasze życie opierało się na bujaniu, siedzeniu o poranku pod palmowym parasolem, leżeniu na wodzie i wieczornym wycieczkom na market.

Tu T ożywał, próbując łyżką każdego dania z 12 misek. Ja zostałam fanką sticky rice z mango, co zaowocowało przyjaznymi stosunkami z właścicielką jednego ze straganów i wiecznym częstowaniem nas owocami.

Po kilku dniach czas było się ruszyć, bo osiągnęliśmy punkt, w którym albo coś zrobimy teraz, albo już nigdy (padł pomysł osiedlenia się tam na kilka miesięcy). Krążąc po okolicy spotkałam słonie, mają grubą, szorstką skórę i duże, dobre oczy. Za kiść bananów oddają serce.

Przepi´kna wyspa, wyjåtkowi ludzie, niepowtarzalny klimat.

Ko Tao

Ko Tao jest przepełnione klubami, pubami, kawiarniami, restauracjami, wszystkim, co doprowadzi i wyleczy z kaca, zapewniając w międzyczasie dobrą zabawę.

Za pomocą skutera próbowaliśmy odnaleźć te odludnione plaże, ale na żadniej nie było puściej jak na Lazurowym Wybrzeżu.

Jedyne co pozostało, to popłynąć z prądem i zaczepić przy okazji o bar z Drag Queen Show. Była Madonna, Whitney Houston, Dream Girls i najlepiej.

12h w pociagu i jestesmy w Tajlandi!

Do Tajlandii wkraczamy przez Rantan Panjang. Mamy kilka obaw, zwłaszcza, e w związku z częstymi zamieszkami na tle religijnym mającymi tam miejsce, wszelkie możliwe źródła to odradzają.

Oficer był wyjątkowo sympatyczny, nie potraktował nas jako “zło konieczne” i przyznał wizę na dwa miesiące.

Spacerem docieramy do stacji kolejowej, gdzie znalezienie pociągu nie było proste, bo rozkład napisano we wzorkach, nie literach. Trochę nam zabrało rozszyfrowanie Chumphon i już siedzimy w 3-ciej klasie pociągu, czyli na drewnianych ławkach, z drewnianymi oparciami. Na suficie wiatraki, okna otwarte na rozcież, co 5 minut przechodzą żołnierze z karabinami i tak przez kolejnych 12h. Po 3 jest bardzo niewygodnie, po 5 nie da się już siedzieć, po 10 nienawidzimy pociągów, po 12h nienawidzimy wszystkiego.

W Chumphon lądujemy około 2 w nocy i krążymy po mieście w poszukiwaniu biura podróży, bo podobno gdzieś jest jedno otwarte. Miasto pełne młodych Tajów, czekających w kolejkach do klubów, krzyczących przed pubami, czyli całkowita odmiana po Malezji. Około 3 udaje nam się kupić bilety na prom do Ko Tao i bagietkę z mozarellą i pomidorem!

Czekamy chwilę zanim wpuszczą nas na pokład łodzi, bagaże mają tu pierwszeństwo.

Właśnie, wpuścili nas dokładnie na pokład, bo opcja siedząca w kabinie z klimą kosztowała dodatkowo, pomimo wysokiej ceny za bilet. W efekcie 50-tka ludzi smaży się na pełnym słońcu przez jakąś godzinę.