Kuchnia po tajsku

T uwielbia gotować, ja zostałam przymuszona okolicznościami i tak wspólnie wylądowaliśmy na kursie tajskiego gotowania.

Wpierw odwiedziliśmy lokalny market i poznaliśmy odpowiednie przyprawy i zioła oraz usłyszeliśmy jak ich używać.

Następnie wraz z zakupami pojechaliśmy do szkoły. Każdy miał swoje stanowisko, palnik, garnki i wszelkie inne, potrzebne oprzyrządowanie oraz składniki.

Zaczynamy naukę od zupy krewetkowej pikantno – kwaśnej (Tom Yam Gong), aż dziwne jak szybko można ją zrobić, następnie zielone curry z kurczakiem, bananowe spring rolls i przechodzimy do smażenia na woku. Pad Thai jest prosty i przy okazji przeze mnie ulubiony, więc poszło bez problemów. Za to przy kurczaku z orzechami buchnęło ogniem prawie w twarz. Tak, gotowanie ekspresyjne nie jest mi już obce.

Najsmaczniejsza część została na koniec, czyli zjedzenie wszystkiego, co się przygotowało.

Chiang Mai

Chiang Mai został przystosowany do potrzeb obcokrajowców. Znaleźć tu można wygodne noclegi, dania kuchni całego świata, tanie piwo i rozrywki wszelkiego rodzaju. Jedną z najprzyjemniejszych był niedzielny nocny market. Zabawa polega na chodzeniu zamkniętymi w tym celu ulicami i nabywaniu “potrzebnych” dupereli za przystępną cenę. Są również stanowiska z jedzeniem, w których można się za chwile zasiedzieć, bo jak odmówić sobie np sushi za $1.

Pozostało także to mistyczne piękno – promienie zachodzącego słońca odbijające się w dachach świątyń i modły mnichów.

Bangkok city

Bangkok to zdecydowanie jedno z tych miast, w którym trzeba być, żeby zrozumieć. Ma wiele twarzy, a tą szaloną jest Kao San Road. Kojarzysz tą scenę z “The beach”, gdzie Leo wraca na ląd po zapasy, to właśnie to. Tabuny pijanych ludzi, robiących sobie tatuaże i dredy na ulicy, pijących piwo z wiader, jedzących karaluchy i biegających pół lub całkiem nago.

Pierwsze spotkanie z miastem było szybkie i intensywne. Przy okazji załatwiania wiz do Birmy przejechaliśmy się po różnych dzielnicach i odwiedziliśmy Grand Palace (zamknięty dla turystów) oraz Wat Phra Kaeo, czyli złoto uzupełniane kolorem. Miód w oczach.

Przy okazji bieganiny napataczamy się na wiele opuszczonych lub niedokończonych budynków, które stoją w mieście jak widma. Niektóre pełne są graffiti, co potwierdza że chwilę tam stoją i nikomu się nie spieszy, bo coś z nimi zrobić.