Do Singapuru wjeżdżamy w fotelach wielkości kanapy. Wysadzają nas na ulicy, której nikt nie potrafi zidentyfikować. Chcemy spytać o drogę, ale nie ma kogo. Na drogach i chodnikach pustki. Jest jakaś 17:00.
Na rynku obok hostelu zorganizowano grupowe wykańczanie. Około 100 osób tańczy przez kilka godzin ten sam układ. Wyglądają na pełnych entuzjazmu i energii. Za posiadanie narkotyków grozi publiczna chłosta a następnie kara śmierci, więc to raczej efekt naturalny.
Na tym samym placu przez całe dni starsi Chińczycy grają w chińskie szachy.
Nie można żuć gumy. Za niespuszczenie wody podobno $100 grzywny. Miasto wydaje się sterylne, bezpieczne i proste w obsłudze. W efekcie chodzę sama po północy i nie czuję obawy przed wejściem w ciaśniejszą boczną uliczkę.
Na Sentosa Island wspinamy się na drewnianą wierzę i zasypiamy na ziemi. Ludzie grzecznie nas obchodzą, nie dostajemy mandatu. Wyspa jest iście turystyczna i bardzo droga, prócz małpy ze spuchniętym odwłokiem nie robi piorunującego wrażenia. Radosnym elementem było znalezienie na ziemi S$10, które zafundowały nam lunch.
W trakcie jednego z nocnych safari po Singapurze siadamy przez chwile na koncercie filipińskiego duetu Outerhope. Dostajemy kilka tipów odnośnie Filipin i podziwiamy światła miasta odbijające się w wodzie.
Singapur to jedno z tych miejsc, w którym mogłabym mieszkać, choć z tego co słyszałam, po kilku spędzonych tu dniach nie odczułam jeszcze absurdalności niektórych z zakazów/przepisów.
Na pewno jest to kraj, w którym doznać można zakupowego szaleństwa. Nie ma marki, której nie odnajdzie się na Orchard Road. Moje 3 koszulki i 2 pary spodenek były przez chwile pod poważnym zagrożeniem wymiany…
T wymiguje się pod pretekstem pracy, ja w deszczu chodzę i patrzę, co sie dzieje naokoło. Świątynie są pełne wiernych, zarówno te chińskie jak i hinduskie. Ulice śliskie, targowiska tłoczne, jedzenie różnorodne. Woda kapie mi z nosa, ludzie się uśmiechają.