Jedna z kobiet Hmong, z którą zaprzyjaźnili się nasi znajomi, zaprosiła nas na obiad do domu swojej siostry. By tam dotrzeć, zorganizowaliśmy Panów na motocyklach i pognaliśmy w dół drogi. Następnie chwila wspinaczki po tarasach ryżowych, po których swawolnie biegały maciory z małymi prosiaczkami i jesteśmy na miejscu.
Była to drewniana chata, bez podłóg i połączenia z ziemią. Okoliczni ludzi są wędrownikami, więc rozkładają swoje domy jak klocki lego, po czym, gdy nadejdzie czas, składają je i w drogę. Są tu trzy sale, jadalnia po środku, kuchnia i sypialnie. Chodzi się po piachu, ale telewizor i odtwarzacz DVD są obowiązkowe.
Siedząc na ganku patrzyliśmy na pola ryżowe i uczyliśmy się o lokalnych wzorach i sposobach ich wyszywania, a także farbowania. Następnie przyszedł okliczny specjalista od biżuterii i tak ruszyła szkolna maszyna.
Kobiety, zależnie od przynależności szczepowej, noszą bardzo specyficzne stroje. Nasz gospodyni to kobieta Hmong, czyli przy wysokiej temperaturze biega opatulona w czerń, co nie przynosi ulgi. W ramach poznawania kultury, zostałyśmy poczęstowane strojami i tak zaczęłó się przebieranie. Bo tylko wydawać się może, że założenie tych warstw jest proste. Pomyśleć, że kobiety Hmong ubierają się tak codziennie.
Na koniec wszystcy zasiedliśmy do wspólnego stołu i zjedliśmy najlepszy wietnamski posiłek.