W Sapa przenoszą domy

Jedna z kobiet Hmong, z którą zaprzyjaźnili się nasi znajomi, zaprosiła nas na obiad do domu swojej siostry. By tam dotrzeć, zorganizowaliśmy Panów na motocyklach i pognaliśmy w dół drogi. Następnie chwila wspinaczki po tarasach ryżowych, po których swawolnie biegały maciory z małymi prosiaczkami i jesteśmy na miejscu.

Była to drewniana chata, bez podłóg i połączenia z ziemią. Okoliczni ludzi są wędrownikami, więc rozkładają swoje domy jak klocki lego, po czym, gdy nadejdzie czas, składają je i w drogę. Są tu trzy sale, jadalnia po środku, kuchnia i sypialnie. Chodzi się po piachu, ale telewizor i odtwarzacz DVD są obowiązkowe.

Siedząc na ganku patrzyliśmy na pola ryżowe i uczyliśmy się o lokalnych wzorach i sposobach ich wyszywania, a także farbowania. Następnie przyszedł okliczny specjalista od biżuterii i tak ruszyła szkolna maszyna.

Kobiety, zależnie od przynależności szczepowej, noszą bardzo specyficzne stroje. Nasz gospodyni to kobieta Hmong, czyli przy wysokiej temperaturze biega opatulona w czerń, co nie przynosi ulgi. W ramach poznawania kultury, zostałyśmy poczęstowane strojami i tak zaczęłó się przebieranie. Bo tylko wydawać się może, że założenie tych warstw jest proste. Pomyśleć, że kobiety Hmong ubierają się tak codziennie.

Na koniec wszystcy zasiedliśmy do wspólnego stołu i zjedliśmy najlepszy wietnamski posiłek.

Targowisko w Bac Ha

O 7 rano siedzimy w busie do Bac Ha, oczywiście Vietnamise style, nic, co powiedzieli, nie pokrywa się z rzeczywistością.

Targ w Bac Ha odbywa się co niedziele i jest nie lada wydarzeniem. Cała przygoda była wyśmienita. Pełno kolorowych strojów okolicznych mniejszości i kobiet z dziećmi na plecach.Jest miejsce, gdzie kupić można woły, które wszyscy zainteresowani skrupulatnie oglądają. Można też kupić szczeniaka na obiad, a potem obnosić się z nim jak z torebką. Początkowo myślałam, że Wietnamczycy tak lubią małe pieski, potem ktoś zaczął mi tłumaczyć, że będzie z nich dobra zupa.

Tuż przede mną jedna z tych kobiet odzianych w tęczę zwinęła klapki, więc trzymam plecak bliżej siebie.

Na targowisku można znaleść wszystko i za każdą cenę, ale nie po to się tam idzie. Siedząc pod blachą i popijając herbatę obserować można zakupy ludzi, których życie wygląda całkowicie inaczej od naszego.

Sapa

Podróżowanie w Wietnamie zaliczyć można do przyjemnych pod względem środków transportu – zarówno autobusy jak i pociągi oceniam na 5+, trochę gorzej z towarzystwem. By dotrzeć do Sapa wzięliśmy pociąg. Trochę późno się zdecydowaliśmy, więc ostały się jedynie miejsca siedzące w nocnym pociągu. Wszystko pięknie i wygodnie, jest nawet tv dla tych, którym nie uda się zasnąć i są fanami wietnamskiego karaoke. Jedyne co mnie irytowało przez całą drogę to Pan, który postanowił położyć kolana na tyle mojego siedzenia i prostować mi oparcie. Pod kontem 90* nie śpi się najwygodniej, więc poprosiłam go miło, żeby przestał, a on odkrzyknął, że nic go to nie obchodzi bo po tej stronie siedzenia może robić co chce. Nie wchodząc w szczegóły, zemściłam się.

O 6:00 jesteśmy już w Lao Cai, skąd pozostała jedynie godzina drogi busem do Sapa. Musimy jednak poczekać 2h na otworzenie kas, by kupić bilety powrotne. Można to zrobić w mieście, ale koszta są zdecydowanie wyższe. Nie przeszkadza to lokalnym naganiaczom w informowaniu nas z częstotliwością 5 minut, że musimy już iść, bo nasz bus właśnie odjeżdża (nie mieliśmy zarezerwowanego busa).

W mieście szybko padam, wykończona nocną walką. Zahaczamy jedynie o targowisko i przechadzamy się główną ulicą. Są one pełne kobiet w tradycyjnych strojach. Zaczepiają one każdego, kto nie wygląda na lokalnego, pytają o imię, wiek, pochodzenie i tak się za ludźmi wloką, aż ktoś coś kupi.

Jest tu wiele szczepów, najbardziej charakterystyczne są kobiety z czerwonym nakryciem głowy, wygoloną twarzą i przodem włosów. Podobno uważają, że gdy do jedzenia wpadnie włos, to to duże nieszczęście.

Nasz pokój mieści się na ostatnim piętrze wysokiego budynku. Mamy łączony taras, na nim stolik, krzesełka i cudowny widok.

Halong Bay

Do Halong Bay jedziemy w ramach zorganizowanej wycieczki, bo tak łatwiej. Po drodze zaczepiamy o halę z pamiątkami po środku niczego. Wszyscy jak jeden mąż krzykneli, że nie są zainteresowani, przewodnik powiedział, że i tak musimy się zatrzymać, więc po 20 minutach na schodach ruszyliśmy w dalszą drogę.

Wsadzono nas na rozpadającą się łódź, do której nazwa Ghost Ship pasowała jak ulał, ze szparami w ścianach i dziurami w pokładzie (na statku mieliśmy chodzić na bosaka, ale ze względów bezpieczeństwa  nikt się na to nie zgodził) i brudnej łazience z czymś brązowym wtartym w ściany oraz przewodniku, który wiedział o okolicy mniej ode mnie, a po przeczytaniu LP nie byłam omnibusem. Co do posiłku to dla 6-ciu osób podano tależ z jedną rybą, 10 krewetek i miskę ryżu.

Pomijając oprawę, reszta dość imponująca.

Odwiedziliśmy jaskinię z idealnie pofalowanym sklepieniem, w której nasz przewodnik wskazywał skały podobne do zwierząt i nie miał pojęcia o formacjach skalnych czy przyczynach pofalowania jej powierzchni. Na moje pytania odpowiadał “nie wiem” na wciąż. Nie to że jestem uszczypliwa, na prawde byłam ciekawa.

Zaliczyliśmy również kajakowanie pomiędzy skałami i wodnymi wioskami.

Kajak się rozpada, ale jest zabawnie, zwłaszcza po zakupieniu z wodnego sklepu piwa.

Wieczór upłyną na skakaniu do wody z górnego pokładu (brawa dla T. – jedynego śmiałka) i chlapaniu się pomiędzy plamami oleju.

Siedząc na jedynym leżaku na górnym pokładzie podziwialiśmy zachód słońca i postanowiliśmy, że to pierwsza i ostatnia zorganizowana wycieczka, na jaką się w Wietnamie wybraliśmy.

Hanoi

Przy wjeździe do Hanoi nasz autokar kilkukrotnie okrąża jedną ulicę. Mogłoby wydawać się to dziwne, gdyby nie fakt, że kierowca dostaje co nieco od właściciela jednego z hoteli, a jego przedstawicielka się spóźniała. Nie można było zaryzykować, że się rozejdziemy, więc przez jakieś 20 minut krążyliśmy. W efekcie zaproponowano nam podwózkę do centrum za $1 za osobę, więc z chęcią skorzystaliśmy.

Miasto nawet nocą jest pełne ludzi i motorów. W centrum, w okolicach jeziora, grupki obywateli stoją w rzędzie i jeden drugiemu masuje plecy. Co kilka kroków słychać inną muzykę i widać inaczej wyginające się osoby. A turyści po prostu siedzą i patrzą na światła jeziora.

Elementem dominującym, bez względu na porę dnia czy nocy, jest obecność tysięcy niekontrolowanych kierunkowo skuterów, jadących całą szerokością ulicy w nigdy nie kończącym się ciągu. Przejście to wkroczenie do paszczy motoryzacyjnego diabła i poruszanie się w jednostajnym rytmie, by skutery mogły spokojnie wymijać. Ogólnie przy pierwszym podejściu koszmar. W międzyczasie wszyscy trąbią.

W nocy ruszamy w poszukiwaniu jedzenia i kończymy na niczym, bo nawet kanapkę na straganie chcą nam sprzedać za jakieś $10. Hanoi to nie bułka z masłem.A w dzień wszystko się zmienia i w mieście można znaleść wszystko. Od włoskich kawiarenek z expresso do lunchu na kiju.