Annapurna Circuit, część I z 11 dni

Wstajemy bez ociągania o 5:30 rano, zostawiamy duży plecak w GH i spacerkiem ruszamy na przystanek. Mamy ze sobą dwa małe plecaki. Jeden ze sprzętem, drugi z parą bielizny na głowę, te same ilości skarpetek, koszulek i jedwabnych cieniutkich śpiworków ważących nic. Chodzi o to, żeby było jak najlżej. T się buntuje i wychodzi na to, że 10 kg przypadnie mi. Mamy również zapas batonów, paczkę ciasteczek, papierosów i orzechów plus dwie butelki wody.

Autobus nie wygląda na turystyczny, raczej na miejscowy, choć z czasem wypełnia się turystami. Łapiemy ostatki snu, by zostać bezczelnie obudzonymi przez wymiotującą po sąsiedzku kobietę, tym razem na szczęście do torebki.

Dojeżdżamy do Besisahar (820m npm), rejestrujemy się i ruszamy na kolejny przystanek, by dojechać do Bhulbhule (840 m npm), co zaoszczędzi nam 16 km marszu przez kurzącą się drogę. Jedziemy przez głazy, przekraczamy kilkukrotnie rzekę, kręte, strome dróżki, wciąż podskakujemy. Co jakiś czas zatrzymujemy się, by pasażerowie mogli stanąć na poboczu i zwymiotować, my trzymamy się dzielnie.

W Bhulbhule zaczynamy marsz wraz z trójką alpinistów prosto z Alp, świetnie wręcz przygotowanych, którzy ze zdziwieniem patrzą na rozmiar naszych plecaków i słuchają o ich zawartości. Nie chcą wierzyć, że zrezygnowaliśmy ze śpiworów i planujemy spać pod kocami oferowanymi w schroniskach. Za to nie mają batonów, więc mamy jakąkolwiek przewagę.

Dotarcie do pierwszego miasta stopu – Ngadi (890m npm) było nad wyraz proste i zajęło 1h. Tuż przed miastem zatrzymała nas kobieta, oferując nocleg za 100 Rp osoba, z tym że w mieście koszt wynosił 50 Rp. Pokój to łóżko z moskitierą, cienki materac i koc, ale za 2 zł to dużo. Bierzemy zimny prysznic, zamawiamy hot lemon i patrzymy na rzekę, jest jeszcze ciepło, choć noc przyniesie mrozy. Ok 17 zachodzi słońce, rzucając czerwony cień na góry, całkiem jak lampka dla dzieci z Ikei oświetlająca pokój. Wieczorem wszyscy zbierają się w małym pokoiku na karty i posiłek. Uczymy się, że posiłki należy zamawiać wieczorem, bo inaczej czas oczekiwania przedłuża się w nieskończoność.

Pobudka o 6 rano, nasza komórka wyładowała się poprzedniego wieczoru, zegarków brak, więc czailiśmy się na na pierwsze słońca, wmawianie sobie, że się rano wstanie spisało się na medal. Jest wyjątkowo zimno, więc zakładamy bluzę i polar (mój, zakupiony w Pokhara zepsuł się pierwszego dnia, a niby North Face).

Do Bahundanda szliśmy 2,5h, w pewnym momencie droga się po prostu skończyła, a dalej już tylko miejsc na stopy na stromym zboczu góry, gdzie nie było wcale pewności, czy idziemy w dobrym kierunku.

W mijanych osadach toczy się codzienne życie, dojone są krowy, ograbiane pola, dzieci chodzą do szkoły.

Jedno, bardzo małe, napotkaliśmy po drodze, gdy robiło kupę na jej środku.

Co jakiś czas mijają nas porterzy z bogatymi bagażami na plecach. Wszystko trzeba tu wnieść, każdą puszkę coli czy marsa, bo nie ma dróg i łatwiej można to zrobić tylo za pomocą mułów, ale na plecach wychodzi taniej.

W Ghermu (1130 m npm) przerwa na lunch i orientujemy się, że wszędzie jest to samo menu i te same dania, tylko ceny z metrami rosną.

Rozstajemy się z Francuzami, bo czas nas goni i chcemy osiągnąć Chamche (1385 m npm), czyli przy szybszym marszu 2,5 h. W pewnym momencie dochodzimy do metalowego mostu, na który nie pozwolono nam wejść, bo buduje się tu drogę, miły pan wskazał drewnianą konstrukcję zrobioną chyba na prędce, która nie wyglądała ani imponująco, ani bezpiecznie.

Wspinamy się pod stromą górę, by po kilku metrach znów zejść nad rzekę i przejść przez kolejną niepewną konstrukcję, obserwując pył powstały przy wysadzaniu skał. Podobno jakiś czas temu zginęło w tych okolicach kilku turystów w związku z obsuwającymi się głazami i władze postanowiły coś z tym zrobić.

Urok tej trasy polega na tym, że raz idzie się pięknymi polanami w okolicach rzeki, a raz wspina po mega stromym zboczu mającym 100 m długości, w połowie tracimy zazwyczaj oddech i kończy nam się woda, a dopiero wyschnięte rzeczy są na powrót mokre. Nie ukrywam, że w trakcie tej wyprawy nie pachnę Chanel.  Mijamy robotników rozbijających skały ręcznie dłutami.

Po 1,5h marszu docieramy do Jagat (1300 m npm) i tutaj bym najchętniej została. Jest już 15:30, a miejscowość jest zwyczajnie prześliczna, kamienne domki z kolorowymi okiennicami, informacje o ciepłym prysznicu i brak widocznych szpar pomiędzy oknami a ścianą. Kupujemy tu jedynie 2l przegotowanej wody, która działa również jako termofor, bo słońce powoli zachodzi i ruszamy. W te pierwsze dni odczuwamy minusy nowych butów. Nie planowaliśmy wyprawy do Nepalu, zaś japonki nie spisałyby się tutaj najlepiej (zaznaczam, że to główne obuwie porterów i chodzą w nich nawet na szczycie), więc w Wietnamie zakupiliśmy po parze wygodnie wyglądających butów wspinaczkowych. Wyrywając skarpetkę z zaschniętej na stopie krwi zrozumiałam, że się pomyliłam.

Po drodze kilkukrotnie mijają nas karawany mułów idących w rzędzie, spod kopyt unosi się kurz, który osiada na moich włosach.

Następnie mijają nas 3 krowy, wyglądają na dzikie, jedna ma złamaną nogę, ledwie idzie.

Znów wspinaczka wzdłuż potoku, po kamieniach, które wysuwają się spod butów, to kilkadziesiąt metrów wprost w górę wyciska z nas całą wodę, którą tego dnia wypiliśmy. Nagle widzimy napis Chamche Hotel i wiemy, że to już prawie. Zawsze przed osadą jest jeden budynek z nazwą miasta, który jest przy okazji hotelem i ma nieco wyższe ceny od reszty. Udaje sie wziąć gorący prysznic, co pozwala zmyć z siebie kurz. Kocham swoje krótkie włosy. Jest już ciemno, więc bluzy i koszulki nie zdążą już wyschnąć, ale dzisiaj nie jest to problemem, zmierzymy się z tym rano.

Pokhara

Pokhara to typowe miasto stworzone pod turystów. Każde kolejne drzwi prowadzą do agencji turystycznej, sklepu ze sprzętem górskim (a raczej podróbkami, które być może przetrwają jeden treking lub pół), restauracji lub hotelu. Miejscowi przesiadują w sklepach, prawdopodobnie również w nich mieszkają, młodzi włóczą się bez celu po ulicach.

Są stragany z owocami, gdzie można zamówić świeży sok, ale jest on 2x droższy jak w restauracji. Wczesnym rankiem na ulicy można nabyć pyszną bagietkę, świeżą i jeszcze ciepłą, cena również przewyższa znacznie oryginalną.

Prócz szału zakupów (nie polecam, nasze rzeczy zepsuły się już pierwszego dnia na szlaku) jest też jezioro. Ale jakie. Całe wielkie. Można przed nim siedzieć i patrzeć, bo zawsze prezentuje sie wybornie. Istnieje oczywiście możliwość, że co 5 minut przysiądzie się towarzystwo zapraszające do swojego sklepu i obiecujące świetne ceny, czy też dziecko, które pragnąc z początku pokopać z tobą piłkę, próbuje następnie przejąć colę, czapkę, torbę lub cokolwiek, tak na pamiątkę.

Tutaj załatwiliśmy pozwolenia na przeprawę przez Annapourna Circuit (na które trzeba już 4 zdjęć, ale bez obawy, panowie w punkcie służą kserem i odpowiednią za usługę ceną) i tutaj zaopatrzyliśmy się w nieprzyzwoitą ilość batonów na drogę. Jedyne co pozostało, to zostawić plecaki w hotelu i ruszyć wHimalaje.

W drodze do Nepalu

Gdyby szukać najszybszej drogi do Nepalu, polecielibyśmy do Kathmandu, ponieważ szukaliśmy najtańszej, zajęło to nieco dłużej.

O 7:20 czeka taksówka, która przedzierając się przez morze skuterów dowozi nas do lotniska, gdzie czekając na lot oddajemy się dawno zapomnianej pasji – oglądaniu tv. Kanapka kosztuje tyle co nocleg w hotelu, więc pozostajemy głodni, trzeba ćwiczyć wolę.

Po wylądowaniu w Kuala Lumpur znów dostejemy wizę na 90 dni, by po 2h odlecieć z Azji Pd-Wsch. Po wejściu do samolotu uderza nas odór potu, jak by nikt na pokładzie nie użył dezodorantu, a wcześniej zrobił kilka kółek naokoło płyty lotniska. Stewardesy poddały się w środku lotu i zaczęły psikać odświerzaczami do powietrza, tłumacząc się opóźnieniem (którego nie było) i koniecznością dezynfekcji wnętrza (za co byłam bardzo wdzięczna).

Po 3,5h lądujemy w Tiruchirapalli. Płyta lotniska jest pusta, poza naszym brak jakiegokolwiek samolotu. Podjeżdżają autokary, by podwieść nas 100m, niepełnosprawnych pchają strażnicy z karabinami na ramieniu. Przed wkroczeniem do kraju badają nas łącznie z mierzeniem temperatury, miły pan zadaje mase pytań i wpuszcza do Indii.

Plan był prosty. Prześpimy się na lotnisku i porannym lotem polecimy na północ, robiliśmy to wielokrotnie w ramach oszczędzania na noclegu. Ale nie w Indiach, a już na pewno nie w Tiruchirapalli. Lotnisko nadal się buduje i ma dziury zamiast okien. Strażnik jest wyjątkowo pomocny i prócz roześmiania się po przedstawieniu naszego pomysłu, wskazuje przystanek, z którego dojedziemy do centrum za 3 Rupie.

W centrum, pałętając się pomiędzy krowami znajdujemy kwatere i spotykamy miłego lokalnego, który jedząc z nami posiłek w ulicznym barze opowiada o Indiach i daje rady jak uniknąć przeczyszczenia. Podoba mu sie nasz plan z wódką po każdym posiłku ale banany też ponoć pomagają.

Rano wracamy na lotnisko tym samym autobusem. Na przysztanku czekają z nami dziesiątki ludzi. Gdy autobus przyjeżdża, rzucają się oni do okien i wrzucają na siedzenia torby, po czym pędzą przepychać się do drzwi. Ludzi w środku jest zawsze za dużo, a takie zajmowanie działa.

Na lotnisko kazali nam przyjechać 3h wcześniej. Skończyło się na tym, że przez 2,5h siedzieliśmy sami na terminalu. Nie ma żadnego baru, jedynie sklep bezcłowy wielkości kiosku, w którym nie chcą nam sprzedać alkoholu. Samolot sie spóźnia, nie było żadnych informacji, a tablica wskazywała wczorajsze loty.

Po 40 minutach jesteśmy w Chennai, nie chcą nas wpuścić na teren lotniska, bo nie mamy wydrukowanego biletu, a potwierdzenie w laptopie w ogóle nikogo nie interesuje. Dostajemy bilet z okienka i czekamy 5h na lotnisku.

W Delhi bierzemy prepaid taxi do miasta. Kierowca wysadza nas przy znajomym z biura, który tłumaczy, że w całym mieście będziemy mieli problem ze znalezieniem pokoju, bo to święto i on nam może pomóc, więc idziemy szukać sami. Po 5 minutach pokój się znalazł.

Kolejne kroki kierujemy na stacje kolejową. Wiemy gdzie iść, ale jakoś nie możermy dojść, bo nas wszyscy kolejno zaczepiają, lub krowy zagradzają drogę. Po drodze słyszymy jakieś abstrakcyjne ceny, kilkukrotnie wyższe od obowiązujących w Biurze Obsługi Obcokrajowców. Kupujemy bilet na sleepery 2 klasy i idziemy na miasto, bo mamy jeszcze kilka h do odjazdu. Przebijanie się przez rzekę ludzi nie jest proste, zwłaszcza, gdy idzie się pod prąd.

Wieczorem czekamy nieco dłużej na pociąg, bo ten sie spóźnia. Ludzie porozkładali maty na peronie i śpią. Nie ma łazienek, ale po co, skoro wszyscy załatwiają swoje potrzeby na torach.

W pociągu zarezerwowaliśmy dolne miejsca, myśleliśmy, że mądrze, nie przewidzieliśmy, że usiądzie tam razem z nami 6 kobiet i że nie będą chciały pójść na swoje miejsca, a nawet zasmą przytulone do siebie. Budzę je nieśmiało i sugeruję, żeby poszły na swoje miejsca, ale te chcą czekać na konduktora. Ten zjawia się po 10 minutach i mówi, że zostaliśmy przeniesieni do 1-szej klasy.

Do Sunauli dojeżdżamy około 12:00 i łapiemy autobus do granicy z Nepalem. Ten wlecze się 3h przez różne wioski.

Żegnamy się z Indiami na rzecz Nepalu. Za $40 mamy wizy. Unikamy dodatkowych kosztów, bo nie słuchamy, jak nam tłumaczą, że musimy tutaj wymienić pieniądze, bo w Nepalu się nie da, oczywiście kurs to żart.

Teraz wystarczy tylko dojechać do Pokhary. Kupujemy bilet na nocny autodus i łudzimy się, że droga zajmie kilka h. Na wstępie ktoś rząda od nas pieniędzy za podtrzymanie torby, o co go nie prosiliśmy. No i chce za to tyle ile zapłaciliśmy za bilet.

Zaczyna się przygoda. Autokar miał jechać do Pokhara 4h a jedzie wieki, wiecznie się gdzieś zatrzymując, np. w nocy ok 1 am na 3h spania. Jakież było moje zdziwienie, gdy obudziłam się, naokoło jest ciemno, stoimy gdzieś w krzakach i wszyscy śpią. Problem w tym, że jest wyjątkowo zimno, a my siedzimy w koszulkach na ramiączka, krótkich spodenkach i japonkach. Gdy ruszamy o 5 am, jest piękny wschód słońca. Po 1,5h jesteśmy w Pokhara, miejscu, do którego jechaliśmy prawie tydzień.

Hoi An

Wietnam pożegnaliśmy w Hoi An, gdzie spędzialiśmy kilka dni jeżdżąc na rowerach i wylegując się na plaży. Jest to miejsce, gdzie uszyć można suknię balową i pasujące do niej buciki za bardzo rozsądną cenę, czytaj tanio.

Prócz tego miasto jest urocze samo w sobie, piękne kolorowe budynki, wąskie uliczki i uprzejmi ludzie. I zdaje sie człowiekowi, że to już nie Wietnam.Wieczorami rozkładają się małe restauracyjki, złożone z grila i długiego stołu. Jest ich takich samych około 12 obok siebie. Każda prowadzona prawdopodobnie przez rodzinę zachęca klientów do zjedzenia przy tym konkretnym stole. Mają tu smakołyki jak fried wonton i szklankę piwa za 4000D.

Wieczorem po rzece pływają starsi ludzie. Są pomarszczeni jak śliwki, ale uśmiechnięci i pogodni. Nie chcą od nas niczego, tylko pozdrawiają i obserwują.

Z Hoi An sleeperem (będę tęskniła za tym środkiem transportu) docieramy do Nha Trang, gdzie o 6 rano siadamy z kawą na plaży, która wygląda jak Surfers Paradise w Oz. Szeroka, zamglona, z budynkami prawie w morzu. Przy śniadaniu znajdujemy się w środku akcji odzyskiwania dokumentów i pieniędzy pozostawionych przez parę z Chile w autokarze. Biegają, dzwonią i ostatecznie gonią na skuterze autokar. My ruszamy do Sajgonu, droga trwa kolejnych 11h.

W Ho Chi Ming w znalezieniu pokoju pomaga nam pracownik socjalny w postaci bardzo starej pani ze świetnym angielskim. Ona również niczego od nas nie oczekuje, może poza obiecaniem, że będziemy się dzisiaj dobrze bawili. Zaraz ruszamy na miasto po leki na sraczkę i kilka par majtek dla mnie (przez kilka miesięcy w Azji okazało się, że tutejsze praczki wyjątkowo upodobały sobie moją bieliznę, która kolejno ginęła, więc ostatecznie ostałam się z jedną parą majtek).

I na koniec – nie nastawiajcie się, że zjecie coś na lotnisku w Ho Chi Ming, jest bardzo drogo i bardzo średnio.

Przez wschodznie wybrzeże

Wyjeżdżamy z Sapy w wagonie sypialnym. Podobno miejsca na dole są najlepsze, z tym, że z pewnością wtedy, gdy nie rozsiądzie się na nim Wietnamczyk mówiąc, że nie zejdzie, bo nie zamierza jeszcze iść spać, a to, że ty chcesz, to już twoj problem. Piękny kraj, uroczy ludzie.

W Hanoi podejmujemy pierwszą próbę wysłania paczki do PL. Już w wejściu wszyscy się wyjątkowo cieszą na nasz widok, a my śmiejemy, gdy podają nam abstrakcyjną kwotę nie ważąc nawet tego co mamy. Prosimy o rozpiskę cen i wychodzi, że mamy zapłacić 1/3 żądanej kwoty. Na to nikt nie chce się zgodzić, więc z nadbagażem na plecach jedziemy dalej.

Ku braku zaskoczenia orientujemy się, że bilety, które sprzedano nam do Hoi An bez przesiadki, zawierają przesiadkę i 5h przerwę w Hue. Przy okazji śmiania się z kolejnego przekrętu poznajemy Jena z Tajwanu, który sprzedaje nam sprawdzone rozwiązanie na naciąganie – straszenie Policją. Jakkolwiek beszczelni potrafią być Wietnamczycy, wyjątkowo boją się Policji.

Czas w Hue nie został zmarnowany, bo Jen mieszkał w okolicy ponad pół roku i oferuje spacer z przewodnikiem. Przy okazji trafiamy do knajpy z wyjątkowo dobrym jedzeniem, gdzie otwierają piwa za pomocą kawałka deski z gwoździem i śrubą i są z tego bardzo dumni.

Podróżujący wybrzeżem mijamy wąskie domu, czasem szerokości jednego pokoju i wysokości kilku pięter, których dachy przerzucone są workami z piaskiem, by nie stracić blachy. Ryby łowią w wielkich, okrągłych, bambusowych koszach.