Kuala Lumpur to mekka zakupów. Mam wrażenie, że coś mnie ominęło.

Kuala Lumpur to mekka zakupów.

Począwszy od wszelkich “firmowych” torebek, koszulek i telefonów na Jl Petaling w Chinatown do tych oryginalnie firmowych w centrum miasta, najlepiej w Wieżach Petronas, które łączą w sobie wszelkie marki, w tym nawet precle z cynamonem i cukrem. Ignorujemy sklepy i zajmujemy się jedzeniem.

Zawartość wież robi wrażenie, ale ich wygląd zewnętrzny zachęca do posiedzeń na trawniku z widokiem na nie i ewentualnie preclem w ręku. Ominęły mnie jedne z lepszych zakupów w moim życiu. Aż łza kręci się w oku. Moje 3 t-shirty i para spodenek zostanie ze mną na te następnych kilka mmiesięcy.

Lake Gardens i małpy

Do Lake Gardens idziemy na piechotę, bo czemu nie. Po osiągnięciu etapu totalnego przepocenia i niemalże odwodnienia uznajemy ten pomysł za głupi i ostatni z tego rodzaju (życie z czasem pokazało, że nie uczymy się na błędach). Chwilami się cofam, by dać szansę na “ucieczkę” ogromnym guanom. Spacer kończy się na zignorowaniu parków i podążaniu za małpami wyjadającymi sobie grupowo pchły. Widzieliśmy je wcześniej w jednym ze sklepów zoologicznych, z tym , że na zapleczu i w opłakanym stanie. zachowywały się jak małe dzieci próbujące wyjść z klatki.

widok młodych, nawet kilkudniowych, zatrzymał nas przy nich na dłuższą chwilę.

Miato tolerancji

Ile kuchni, tyle narodowości, wszystko zmieszczone w jednym mieście, ze wzajemną akceptacją i tolerancją. Podobno jest to już kwestia przyzwyczajenia, ale biorąc pod lupę inne kraje, osiągnięcie to imponuje.

Na jednej ulicy znaleźć można świątynię hinduską, a naprzeciwko niej chińską. Co rano budzą nas modły prowadzone przez megafon, by przypominać o sobie kilkukrotnie w ciągu dnia.

Malezja to kraj islamski, większość kobiet przykrywa włosy i nosi długie szaty zasłaniające ciało. Ciekawym widokiem są targujące się zaciekle kobiety z zakrytymi twarzami, gdzie widać jedynie czarne jak węgiel oczy.

Chodzenie po ulicy w maju jest bezlitosną męką. Wilgotno, upalnie, głośno, tłoczno, mimo wszystko spacerujemy i podziwiamy. Po godzinie nie ma już śladu po 3l wody.

Wchodzimy do świątyni hinduskiej Sri Mahamariamman. Przed wejściem należy włożyć buty do koszyczka. Świątynia jest ogromna, z pięknymi kamieniami na podłodze i wieloma złotymi figurami. W wielu miejscach ulokowano ołtarze z licznymi postaciami bogów. Wierni składają im podarki w formie jedzenia czy kwiatów, po czym obchodzą kilkukrotnie bożka. Co krok znajduję pojemniki z farbami , które służą do malowania czoła.

100m dalej stary chińczyk niemalże wpycha nas do świątyni chińskiej. Ta wydaje się jeszcze bardziej zjawiskowa, wszędzie palą się kadzidła i wiją się chińskie smoki. Pan od wpychania chce oczywiście od nas pieniędzy :)

Jak jeść to w Malezji

Początkowo jemy bardzo ostrożnie i wybieramy średnie wg nas zło, czyli małe knajpki. Nie jest tam najczyściej, ale za to i nie najdrożej.
Na pierwsze danie idzie roti (ichni chlebek, który wygląda jak placek) z bananem, który jemy rękoma, bo na widelcach widać poprzednie dania (dosyć szybko uczymy się jeść rękoma, w każdym z miejsc jest miejsce do ich umycia). Z czasem orientujemy się, że w ulicznych barach, metalowych wózkach czy budkach jest zdecydowanie taniej i równie smacznie.

 

 

Wszystko jest kwestią przełamania się, bo nie jest najczyściej delikatnie mówiąc. Brak bieżącej wody zastąpiono miską z wodą, gdzie myje się plastikowe naczynia i sztućce.

 

Na jednym z wózków odkrywamy pisang goreng, czyli banany zapiekane w cieście na głębokim oleju. Brane na wynos pakowane są w kultową plastikową torebkę i kosztują prawie nic, bo za jakieś siedem kawałków RM1. W ten sposób odnalazłam swój przysmak i trzymam się tego niemalże codziennie. 


 

Stołowanie się na ulicy ma swoje plusy i minusy. Z jednej strony w tofu z brązowym cukrem znaleźliśmy ugotowanego robala, z drugiej wielokrotnie najedliśmy się różnorodnymi pysznościami za żadne pieniądze.


W Malezji górują trzy kuchnie: malezyjska, indyjska i chińska. Można delektować się każdą z osobna lub spróbować mieszanek. Konsekwencją bogactwa jest fakt, że miasto na przemian pachnie i śmierdzi jedzeniem, wszystko zależy od chwili i miejsca stania.

Miasto plastikowej torebki

Pierwszy kontakt z miastem robi piorunujące wrażenie, niekoniecznie pozytywne. Z domu gościnnego wchodzimy wprost do jednego z licznych barów ulicznych, czyli ulokowanych na ulicy, Nie jest to obraz czystości, porządku i pełnej dezynfekcji. Dodatkowo wszędzie walają się plastikowe torebki. Szybko orientujemy się w przyczynie – wszystko jest w nich podawane. Przez wszystko mam na myśli absolutnie wszystko – desery, całe dania, soki, herbata. Sprobuj kupić gumę i odmówić włożenia jej do ogromnej torby, wezmą cię za szaleńca.

 

Po kilku dniach kocham to miasto!