25 lat!

Tomasz skończył 25 lat i nie jest już takim młodzieńcem jak dnia poprzedniego. W związku z krokiem w dorosłość postanowił harować każdego dnia bez wytchnienia, by móc wydawać na swoją żonę niebotyczne kwoty i uprzyjemniać jej każdy dzień.

STO LAT!!!

Dzień przed świętem spotkaliśmy się ze znajomymi z Filipin. Zabrali nas do uroczej restauracji w centrum handlowym. Wyjaśnili również, że na Filipinach życie towarzyskie i życie w całości toczy się w centrach handlowych. Po spróbowaniu kilku lokalnych dań okazało się, że jest prawie 24:00 i kelnerzy podarowali Tomaszowi kawałek torta i wyśpiewali “Sto Lat”. Po tak uroczystym początku urodzin poszliśmy do baru, również w centrum handlowym, opić zdrowie solenizanta.

Przy okazji dowiedzieliśmy się wielu interesujących rzeczy o kulturze i życiu Filipińczyków. Co dręczyło męską część znajomych, to wizja “amerykańskiego snu” opętująca lokalne kobiety. Podobno większość z nich marzy o poślubieniu Amerykanina, który wywiezie ich do amerykańskiego raju. Nie jest istotny wiek kawalera, 60-cio letni narzeczony dla 18-sto latki jest jak najbardziej pożądany.

Zaraz za tym chłopcy przedstawili nam trzy profile filipińskich kobiet:

1. prześpi się z obcokrajowcem, by następnego dnia po przebudzeniu rozpłakać się, opowiedzieć mu o tragedii rodzinnej i poprosić o pieniądze.

2. spędzi upojną noc z obcokrajowcem, wymieni się mailami lub danymi adresowymi, by po kilku miesiącach opisać mu podobną tragedię i poprosić o pieniądze.

3. ustala cenę na początku.

Powątpiewaliśmy w przedstawione nam historie, więc chłopcy urządzili przy naszym stoliku centrum obserwacyjne. I faktycznie, samotne, młode kobiety siadały przy stolikach, by odejść ze starszymi białymi panami…

Manila

Lotu nie pamiętam, prócz tego, że T rozłożył się na całą długość foteli. Po nocy spędzonej na lotnisku McDonalds, lot został przespany od pierwszej do ostatniej minuty. Na lotnisko w Singapurze podwozi metro za S$1, po czym pomiędzy terminalami wozi darmowy klimatyzowany autokar. Podobne rozwiązanie powinni zastosować w Warszawie.

Dostaliśmy darmową wizę na 21 dni i wchodzimy na terytorium Filipin. Obskakuje nas około 20 panów i każdy próbuje zaciągnąć do swojej taksówki. Absolutnie nie dociera do nich, że wolimy autobus. Na Filipinach angielski jest drugim językiem i każdy w nim mówi, więc problemy ze zrozumieniem nie wchodzą w grę.

W autobusie zajęliśmy ostatnie dwa osobne miejsca. Mi przypadło sąsiedztwo filipinki z dwoma małymi synami na kolanach. Po przebudzeniu z drzemki jeden siedział na połowie mojego siedzenia, a drugi na moich kolanach.

Wysadzeni w Pasay City, próbujemy przedostać się na piechotę do Malate, gdzie znaleźć można dobre backpackersowe lokum. Przez pierwsze 200m idą obok nas kolejni panowie namawiający na taksówkę. Dodatkowo wszyscy są zainteresowani tym, gdzie idziemy i wciąż o to pytają. Przymuszeni upałem łapiemy w końcu taksówkę, ale ta nie chce jechać na licznik, proponuje dobrą cenę 300 Peso, czyli o jakieś 200 za dużo. Z czasem orientujemy się, że to stały proceder.

Spacer po mieście trochę przestraszył. W centrum miasta, na bocznych uliczkach poustawiane są namioty, w których mieszkają bezdomni. Gotują i kąpią się oni na ulicy w miskach. Naokoło pełno dzieci z ogolonymi główkami pełnymi strupów. Te same dzieci potrafią za białymi chodzić godzinami i prosić o 5 Peso, chyba że stanowczo mówi im się nie. Jest to ciężkie, bo są wychudzone i brudne, chce się pomóc, z tym że chwila słabości kosztuje. Obdarowane dziecko biegnie do znajomych i mówi im o hojnych białych. Po kilku minutach okrążony zostajesz małymi naciągaczami, którzy jednocześnie tamują drogę.

Powala kontrast. Z brudnych ulic pełnych sprzedawców chodzących z małymi wystawkami papierosów i rowerzystów z przyczepionymi do sprzętu kabinami dla pasażerów, wchodzi się do wychuchanego centrum handlowego. Po sprawnym przeszukaniu przez straż z bronią, wpuszczeni zostajemy do klimatyzowanego skupiska najróżniejszych marek i restauracji. Jest Mango i Benetton, jest Friday’s i pyszne hamburgery. Jest czysto, pachnąco i elegancko. Zauważyliśmy, że niektórzy z okolicznych mieszkańców przychodzą tam na całe dni, żeby usiąść na wygodnej kanapie w holu i skorzystać z klimatyzacji.

Singapore – miasto porządku

Do Singapuru wjeżdżamy w fotelach wielkości kanapy. Wysadzają nas na ulicy, której nikt nie potrafi zidentyfikować. Chcemy spytać o drogę, ale nie ma kogo. Na drogach i chodnikach pustki. Jest jakaś 17:00.

Na rynku obok hostelu zorganizowano grupowe wykańczanie. Około 100 osób tańczy przez kilka godzin ten sam układ. Wyglądają na pełnych entuzjazmu i energii. Za posiadanie narkotyków grozi publiczna chłosta a następnie kara śmierci, więc to raczej efekt naturalny.

Na tym samym placu przez całe dni starsi Chińczycy grają w chińskie szachy.

Nie można żuć gumy. Za niespuszczenie wody podobno $100 grzywny. Miasto wydaje się sterylne, bezpieczne i proste w obsłudze. W efekcie chodzę sama po północy i nie czuję obawy przed wejściem w ciaśniejszą boczną uliczkę.

Na Sentosa Island wspinamy się na drewnianą wierzę i zasypiamy na ziemi. Ludzie grzecznie nas obchodzą, nie dostajemy mandatu. Wyspa jest iście turystyczna i bardzo droga, prócz małpy ze spuchniętym odwłokiem nie robi piorunującego wrażenia. Radosnym elementem było znalezienie na ziemi S$10, które zafundowały nam lunch.

W trakcie jednego z nocnych safari po Singapurze siadamy przez chwile na koncercie filipińskiego duetu Outerhope. Dostajemy kilka tipów odnośnie Filipin i podziwiamy światła miasta odbijające się w wodzie.

Singapur to jedno z tych miejsc, w którym mogłabym mieszkać, choć z tego co słyszałam, po kilku spędzonych tu dniach nie odczułam jeszcze absurdalności niektórych z zakazów/przepisów.

Na pewno jest to kraj, w którym doznać można zakupowego szaleństwa. Nie ma marki, której nie odnajdzie się na Orchard Road. Moje 3 koszulki i 2 pary spodenek były przez chwile pod poważnym zagrożeniem wymiany…

T wymiguje się pod pretekstem pracy, ja w deszczu chodzę i patrzę, co sie dzieje naokoło. Świątynie są pełne wiernych, zarówno te chińskie jak i hinduskie. Ulice śliskie, targowiska tłoczne, jedzenie różnorodne. Woda kapie mi z nosa, ludzie się uśmiechają.

Cameron Highlands

W końcu opuszczamy Kuala Lumpur. T. biegnie z rana po bilety, pakujemy się, żegnamy z gospodarzem i biegniemy, z tym, że autobus jakoś nie przyjeżdża. W międzyczasie ok 10 osób pyta gdzie nas zawieść. Jednym z nich był przedstawiciel firmy, w której kupiliśmy bilety, a ja go spławiłam. Gdy odnaleźliśmy się nawzajem, poinformowano nas o godzinnym opóźnieniu naszego autokaru i możliwości zamiany na minibusa. Czyli zamiast 4,5h – 3h w tej samej cenie. A w busie klima, skóra i prócz nas 2 osoby, myśli o ewentualnym porwania wyparowały wraz ze snem.

Tak jak pierwsza część drogi prowadziła przez autostradę, druga (niestety ta po lunchu) przez wąskie i kręte górskie dróżki. Po bokach ustawione były szałasy z bambusów, gdzie dzieci sprzedawały miód, soki i rośliny z dżunglii. Zaraz obok stały domy również z bambusów, bez okien i z prewieszonym w drzwiach kawałkiem materiału w ramach drzwi.

Nasz nowy pokój okazuje się wyjątkowym zaskoczeniem – murowane ściany, klamka w drzwiach i klucz zamiast kłódki. Za to w łazience dziura robi za sedes, a beczka za prysznic.

Cameron Highlands słynie za sprawą trzech rzeczy: lodów truskawkowych, skonsów i herbaty. Lody wyśmienite, skonsy za drogie (za 2 maleństwa z herbatą RM22), pola herbaciane zapierają dech w piersi.

W drodze na herbatę mijamy z uśmiechem starego jeepa, którego kierowca bezskutecznie próbował odpalić. Po jakiś 50m staje obok nas i pyta, czy pragniemy podwózki, wskakujemy na naczepę i stojąc na workach z cementem, podziwiamy okolicę. Dobra dusza zaoszczędziła nam jakieś 45 min marszu pod górę. Zeskakujemy przy wejściu na plantację BOH Sungai Palac.

Mijamy pracowników z koszami na plecach i słomkowymi kapeluszami, którzy zbierają herbatę przy pomocy maszyny w postaci nożyc z pojemniczkiem. Herbata była urzekająca.

Następnego dnia planujemy wypad trochę bardziej wyczynowy. Trasą 9A, czyli ścieżką w dżungli, do której przejścia potrzebny jest ogromny tasak, a my dysponowaliśmy jedynie małym scyzorykiem, docieramy do trasy prowadzącej do BOH tea farm. Droga pod górę, a nią 7 km i niemalże fizycznie nas to boli. I tu kolejny cud. Po jakiś 200 m morderczej wspinaczki po rozgrzanym niemalże do czerwoności asfaldzie, zatrzymuje się Australijczyk i pyta, czy nas podwieźć. Wysiłek ogranicza się do spaceru po plantacji i patrzeniu na nią ze wzgórza. Jest ogromna. Droga powrotna jest już z górki, oglądamy okoliczne gospodarstwa, czyli domki zbite z kilku desek i pola.

Tu podwózkę oferuje Raga, który przedstawia nam jednocześnie swojego robala

i podwozi w ramach stopu do plantacji Cameron Bharat Tea Plantation, bo ta według niego jest najpiękniejsza.

Batu Caves

Najbardziej znaną jest Temple Cave, do której prowadzą 272 stopnie, których z kolei strzeże ogromny (bo 43m) złoty posąg.

Dojeżdżamy tam autobusem, gdzie obserwujemy ciekawą sytuację. Otóż zaraz za nami wchodzi mężczyzna z synkiem i okazuje się, ż wszyscy panowie z autobusu są jego wujkami. Witają się z nim, pozdrawiają, trzymają na zmianę na kolanach, dają cukierki. Potomstwo w postaci chłopca jest tutaj chyba na wagę złota.

Naokoło złotego giganta pomykają małpki, dla których turyści tracą głowę, a mnisi dzielą się z nimi daninami.

Po przedarciu się przez schody, wchodzimy do ogromnej, mokrej i kapiącej jaskini, by znaleźć kolejne szczeble i wyżej położoną część jaskini. Gdzieś z boku ulokowana jest mała kapliczka z kilkoma mnichami odprawiającymi mszę.

Sklepienie jaskini dawno opadło, co owocuje widokiem na niego, podnosząc tym samym powagę miejsca. Naokoło biegają dzikie koguty, którymi nikt sie nie interesuje.

Co ją obniża, to błogosławieństwo dla turystów za drobną opłatą.