Balicasang, Philippines

Miejsce, w którym świat podwodny wygląda jak ekran TV, gdy leci akurat Discovery Channel. Rafy Cathedral i Sanctuary pełne są korali, clownfishes, traw wysokości metra chowających się przy pstryknięciem palcem pod ziemię, paproci w kolorze różu i ryb w bogatej palecie barw. Przez chwilę znaleźliśmy się również w środku tornada złożonego z tysięcy ryb.

Na łodzi był kibelek, w którym widać korzystającego od pasa w górę, a nie byliśmy jedynymi nurkującymi w tych okolicach.

Bohol, Philippines

Pakujemy się na motory i z orzeszkami na głowach zwiedzamy Bohol na własną rękę. Pech chciał, że po zaledwie kilku kilometrach R&M złapali gumę, co skończyło się nieprzyjemnym upadkiem. M zna filipiński, więc po chwili był już opatrywany trawą, a zastępczy motor do nas jechał

Lokalne krajobrazy zapierają dech w piersiach. Soczysta zieleń wydobywa się z każdego zakamarka. Mogliśmy obserwować codzienność lokalnych, czyli obrabianie pól, zbieranie ryżu, transport zwierząt za pomocą motoru, spacerowanie z krowami jak z psami, czy zwyczajne przesiadywanie całymi dniami na schodach.

Pierwszym niewymuszonym przystankiem był park z tansierami – uroczymi malutkimi małpkami, które ze względu na rozmiar ledwo można dostrzec na gałęziach.

Do czekoladowych wzgórz, czyli ok 1200 wzgórz podobnych rozmiarów (do 120m) i kształtów, dojechaliśmy tuż przed zachodem słońca. Dzięki braku drzew mają one niemalże idealny, owalny kształt. Lokalni wierzą, że utworzone zostały w trakcie walki dwóch gigantów.

Droga powrotna w totalnej ciemności. Reflektor motoru dawał światła tyle, co monitor telefonu. Komary i wielkie ćmy zamieniły moją klatkę piersiową w cmentarzysko. Na trasie brak jakiegokolwiek oświetlenia, zaś lokalni chodzą środkiem ulicy, co w połączeniu z nijakim światłem motoru staje się wyjątkowo niebezpieczne. Mucha kończy w oku mym.

Jak przyjemnie kołysać się wśród fal…

Trzy różne łodzie, by dotrzeć do jednego celu.

Przeprawa przez morza Filipin rozpoczęła się od drewnianej łodzi i portu w Pilar. By przedostać się do Masbate, rozsiedliśmy się na wąskich, dwuosobowych, drewnianych ławkach, pod zadaszeniem i dziurami w ramach okien.

Tuż przed wypłynięciem, przez pokład przewijały się dzieci z lokalnymi smakołykami i wachlarzami, dla białej twarzy wszystko co najmniej dziesięć razy droższe.

Na płozach tuż obok nas rozsiadła się grupka około 10 młodych chłopców, którzy chcieli od nas po 5 Peso tak po prostu i powtarzali wciąż, bym zrobiła im w końcu zdjęcia i je wręczyła.

Po krótkim oczekiwaniu przyszli “marynarze” i w 10-ciu ciągnąc linę odpalili silnik. Po 3h na drewnianej ławce nie jest prosto.

Była tam taka jedna prześliczna zadziora terroryzująca swojego brata i pół łodzi, ku kompletnemu zobojętnieniu jej matki.

Po nocy spędzonej w Masbate wmaszerowaliśmy około 18:00 na prom płynący do Cebu.

Doradzono nam klasę turystyczną, czyli klimatyzowaną salę mieszczącą około 100 osób, ulokowanych na piętrowych łóżkach. Ekonomiczna z tą samą zawartością znajdowała się na wyższym pokładzie i prawdopodobnie był to lepszy wybór.

Wraz z uruchomieniem silników rusza klima i wprowadza klimat polarny w całym pomieszczeniu. Warstwy koszulek, bluza, czapka i szal nie pomogły utrzymać odpowiedniej temperatury ciała i przespać podróży (Filipińczycy kochają klimatyzację, im mocniej rozkręcona, tym lepiej). Wyszłam na pokład, by złapać trochę ciepła i obserwować burzę nad lądem. Pioruny rozświetlały niebo jak żarówka.

Wraz z poranną zupką z kubka powitało nas stado delfinów ścigających się w najlepsze z promem.

Po zacumowaniu w Cebu przenieśliśmy się prosto do trzeciej łodzi, tym razem prawdziwego wyścigowego cudeńka prosto z fabryki. W wygodnych fotelach nadrobiliśmy sen po zarwanej nocy.

Mt Mayon nadal dymi

Korzystając z postoju w Legaspi, wspięliśmy się na sięgający 2462 n.p.m. Mt. Mayon – wulkan o idealnym kształcie góry.

Lokalni go uwielbiają, pomimo, że co kilka lat sieje spustoszenie w miasteczku – w 2006 roku w połączeniu z tajfunem zabił ponad 1000 osób. Na pytanie, czemu nie przeniosą się nieco dalej, gdzie jest jednak o wiele bezpieczniej, odpowiadają, że to jest ich dom, po czym ze szczegółami wyliczają, co zabrała ich rodzinie góra.

Wspinaczkę można odbyć samodzielnie, ale zbyt łatwo o zgubienie szlaku i spadnięcie z urwiska. Nasz przewodnik prowadził nas przez trawy sporo wyższe od nas, las i urwiska, gdzie żadnej dróżki nie widziałam, bo gęsto zarośnięte zbocze ciężko nazwać ścieżką…

Nagrodą za dotarcie do pierwszej stacji było leżenie na zaschniętej lawie i kąpiel w basenie utworzonym w jednym z zagłębień, plus rewelacyjne widoki.

Donsol i pływanie z whale sharks

Przy wejściu na lotnisko zostajemy starannie przeszukani przez strażników ze sporymi pistoletami. Próbują nas pozbawić spreji na owady, bo zagraża on samolotowi. Jest 3 w nocy, nie spałam od 2 dni, zirytowało mnie to, wywołałam burzę, T zainterweniował, spreje oddali.

Po wylądowaniu ogłuszono nas propozycjami podwózki do Donsol za “jedyne” 1500 Peso. Grzecznie dziękują, a jeden Pan nie rezygnuje. Tłumaczę mu, że nic z tego, bo wolę busa za 65 Peso. Zaproponował zniżkę 200 Peso. Pytam, czy na prawdę myśli, że to mnie przekona. Odszedł.

Nie wiemy gdzie jesteśmy (powoli przyzwyczajamy się do takiego stanu rzeczy, bez sensu kupować mapę każdego kolejnego miasta), bierzemy trycycle na terminal. Znalazł się bus za 65 Peso, czekamy jakąś godzinę, aż pasażerowie zapełnią pojazd. W międzyczasie uroczy Filipińczyk próbuje sprzedać mi maczety ostre jak brzytwa, ewentualnie nożyce krawieckie. Po doświadczeniach z Malezji prawie się zdecydowałam. Po godzinie lądujemy w centrum Donsol, stamtąd kilka minut trycyclem i jesteśmy.

Nasz dom na palach jest rewelacyjny. Zbudowany w tradycyjnym stylu, z bambusową podłogą i wyplatanymi z liści palmowych ścianami. Jest tam łóżko z moskitierą, co pozwala na noce z poczuciem owad-free. Przed oknem bambusowa ławka z widokiem na morze.

W miasteczku wielki festyn, wybierają małą miss. Z czasem orientujemy się, że staliśmy się największą atrakcją. Lokalni zamknęli nas w kółko i zamiast na estradę patrzą się na nas, śmiejąc się i wskazując palcami. Po chwili po kolei proszą, byśmy robili im zdjęcia, wtedy organizujemy spokojny odwrót.

Z samego rana siedzimy już na łódce i płyniemy w poszukiwaniu whale sharks. Dwóch Filipińczyków stoi na palach i wypatruje ryb.

Po godzinie przewodnik krzyczy, by się szykować. Siadamy na boku łodzi i gdy ta jeszcze płynie, skaczemy do wody. Nagle słyszę krzyk, ba patrzeć pod wodę. W to, co widzę, ciężko mi uwierzyć nawet po czasie. Ogromny whale shark jest tuż przede mną, w odległości tak bliskiej, że zaczynam płynąć wstecz z obawy, że go kopnę. Łeb ma około 1m szerokości. Przepływa pode mną 7m pięknej ryby. Próbuję go gonić, ale to co wygląda na delikatne machnięcie płetwą jest dla mnie zbyt szybkie.