Sagada

Wstajemy wcześnie rano, jemy śniadanie “u Rity” i ruszamy pod górę, by złapać jeepny do miasta. Droga jest ciężka, poprzedniej nocy padało, więc ślizgamy się i bardzo męczymy. Bierzemy skrót, czyli stopnie śliskie, strome i wysokie. Nogi powoli odmawiają posłuszeństwa. Gdy docieramy w końcu do miejsca postoju jeepny, leje się z nas i nie możemy złapać oddechu. Ludzie już czekają w aucie, my czekamy na Karen, która idąc przed nami, wybrała prawdopodobnie inną drogę.

Sytuacja w jeepny wygląda bardziej na zorganizowaną imprezę, niż publiczny środek transportu. Ludzie rozmawiają, śmieją się rozkosznie, podają dzieci z kolan na kolana, jak starzy znajomi.

Droga w dół prowadzi przez kamienie i wyboje, po 30 minutach mój żołądek woła o pomstę do nieba. Na dole przechwytuje nas kierowca trycycle, by przez kolejną godzinę maltretować mój żołądek.

Następnie godzina stania na deszczu i czekania na autobus do Bontoc. Sęk w tym, że jest tylko jeden dziennie i może być o dowolnej porze, więc jedyna opcja, to czekanie. Wreszcie przyjeżdża i oferuje jedynie miejsca stojące, bierzemy.

Droga bez asfaltu, pełna głazów, z przepaścią tuż przy kołach. Bujało nami na każdą stronę, co utrudniało wypędzanie z głowy myłi o wypadku. Na ziemi dziesiątki pakunków, które zawierają dosłownie wszystko, miski, ryż, piwo, czekoladę, kamienie, ubrania, a między moimi nogami worek z mango. Za to widoki odkupują wszelkie niedogodności podróży. Tarasy ryżowe położone w dolinach, małe wioski, zbocza porośnięte lasami.

W Bontoc szukamy jeepny do Sagady. Łapiemy ostatnią, już pełną. T siada na dachu, o czym wspomina jako jednej z bardziej interesujących podróży życia, my z Karen zostajemy zaproszone do dj-ki, tuż obok kierowcy. Jedyne co zasłaniało moje widoki, to noga spuszczana przez jednego z pasażerów z dachu.

Sagadę wyobrażałam sobie jako małe, ulokowane gdzieś w górach miasteczko, a okazało się całkim turystyczne.

Nie przeszkodziło nam to w spacerach po okolicy i objadaniu się plackiem cytrynowym.

Tarasy ryżowe w Batad

Batad można odwiedzić w trakcie jednodniowej wycieczki, my postanowiliśmy spędzić tam noc. Juz o 6 rano podjechaliśmy pod skalną ścieżkę, dalej trzeba się wspiąć. Droga w górę, która zajmuje jakąś godzinę, nie jest męcząca. Na szczycie okazuje się, że przed nami kolejna godzina w dół. Nie ma tam szansy na wykorzystanie jakiegokolwiek środku transportu poza skoczeniem komuś na barana. Ścieżka jest wąska, zarośnięta, po jednej stronie zazwyczaj ostry spadek. W ramach zaopatrzenia wioski, mieszkańcy noszą produkty w koszach na patykach. Zatrzymaliśmy się, by chwilę odpocząć i obserwowaliśmy tarasy pokryte mgłą. Po 20-stu minutach zauważyliśmy, że chmury się podniosły i odsłoniły niesamowity widok.

Zatrzymaliśmy się w jednym z lokalnych domów, w pokoju z ogromną dziurą w ścianie, ale z widokiem na dolinę.

Szybko odnalazł nas przewodnik i pomaszerowaliśmy za nim w dół. Spacer po tarasach nie należy do łatwych. Ścieżki są bardzo wąskie, ok 20 cm i mokre, co jakiś czas schodzi się po schodach, czyli kamieniach wbitych w ścianę.

Po jednej ze stron jest 2m spadku do poniższego tarasu, po drugiej 10 cm błota. Przewodnik przeprowadził nas przez każde możliwe stoisko z suwenirami, w każdym zatrzymywał się co najmniej na 10 minut, jednak nie zwracaliśmy na to uwagi, bo w tym czasie podziwialiśmy widoki. Przestrzeń tego miejsca jest powalająca. Góry zamykają w sobie mały raj.

Dowiedzieliśmy się, że każda z rodzin posiada około 2 do 3 tarasów, chyba, że są na prawdę bogaci lub liczni, wtedy więcej. Nie wystarcza to jednak na zaspokojenie potrzeb rodziny i muszą ryż importować do wioski.

Tuż za doliną jest przepiękny wodospad Tapiah, do którego prowadzą liczne strome i wysokie schody i które tylko po części sprawiają, że ciężko to miejsce opuścić.

Na całą wycieczkę zabraliśmy jedynie szczoteczki do zębów i zmianę bielizny, gdyż wiedzieliśmy o wysokim stopniu trudności dla podróżujących z 20kg na plecach, a tak dzieliliśmy się z T podręcznym bagażem. W drodze powrotnej do domu gościnnego złapał nas deszcz i tak nie wyschliśmy przez następne 2 dni.

Bananue, w drodze do Batad

1h na motorze, 2h w bańce, 1h na trycycle, 2h w samolocie, 1h w taksówce, 12h w autokarze w temperaturze -5* plus 1h przerwy na naprawę pojazdu, 15 minut na trycycle i już jesteśmy w Bananue.

W autokarze przypisano nam miejsca z samego przodu, początkowo cieszyłam się, że będziemy mili więcej miejsca, po czym zrozumiałam, że niekoniecznie. Z przodu pojazdu, tuż obok kierowcy i tym samym nas, siedziało około 5-ciu chłopa. Pogawędkom i śmiechom nie było końca. Około 2 w nocy panowie rozłożyli się tuż przy naszych nogach do nocnej drzemki. Odcięli nam tym samym drogę do toalety, czy gdziekolwiek indziej.

Z tarasu naszego domu gościnnego widać tarasy ryżowe i porozrzucane pomiędzy nimi betonowe domy. W przeciągu godziny wszystko stopniowo zakryła mgła.

W Bananue nie dzieje się wiele, jest to chyba głównie miasto tranzytowe, z którego łatwiej się dostać do Batad. Skupiskiem akcji jest podziemny targ, umiejscowiony w piwnicy pod zabudowaniami miasta. Pomimo deszczu i wysokiej wilgotności pachniało tam owocoami i gdzieniegdzie przebijała się ryba.

Siquijor Island, Philippines

Wyspa niezapomnianych zachodów słońca. Kupujemy trzy butelki benzyny i jedziemy przed siebie. Obktążamy ląd w kilka godzin.

Loklani mieszkają na plażach, my również. Wieczorami zbieramy z nimi kraby i liczymy rozgwiazdy. Po plaży biegają różowe prosiaki. W palmy głowami uderzają zrezygnowane kozy.

Elementem charakterystycznym dla wyspy jest droga w kratkę. Raz asfald jest, a za chwilę go nie ma.

Próba wyjazdu to walka z czasem i ograniczeniami umysłu, w efekcie jedziemy na motorze w dwójkę, wraz z dwoma 20 kg plecakami. Spokojnie mogę być kierowcą trycycle.

Apo Island

Docieramy tam malusieńką łódką. Cztery osoby (jedynych pasażerów) posadzili na dziobie i natura zmusiła nas do podróży w maskach, bo co chwila wodą w twarz, a sól w ząb, tak przez 30 minut.

Apo jest niewielka, ale zmieściła się na niej jedna wioska. Okoliczni ludzie są wyjątkowo kontaktowi i ciekawi świata. Rozmawiają z nami przy każdej nadarzającej się okazji. Nie mają na wyspie lodówki, ale za to stół bilardowy na podwórku.

Pobliskie rafy pełne są żółwi, totalnie lekceważących nurków. Jeden gigant prawie mnie potrącił i to ja byłam tą schodzącą z jego trasy.

Dziób, na którym siedzieliśmy, miał szerokość metra, łódź około 6m. W drodze powrotnej delfiny płynęły tuż obok, przez dobrych kilka minut.