Tunku Abdul Ranam

Zbijaliśmy bąki na pięknej Mamutik, z białym piaskiem i ślicznymi koralami do snorklowania. Niestety Malezyjczycy uważają, że fajnie jest karmić rybki, a rybki, że strawa im się należy, więc jak jej nie dostaną, to podszczypują. Z perspektywy nieświadomego pływaka otoczonego setką małych, głodnych rybek, robi się trochę strasznie.

Po kilku godzinach przenosimy się na małą, równie uroczą Sapi, gdzie z kolei jedzenia domagał się sporawy dzik. Tutejsze zwierzęta/rybki są wyjątkowo rozpuszczone.

Kota Kinabalu

Z zatłoczonej i wiecznie krzyczącej Manili przenosimy się do Kota Kinabalu. Po wyjściu z lotniska ogarnia nas cisza. Nikt nie przekrzykuje się w proponowaniu taksówki, nikt nie idzie obok nas zadając po dziesięciokroć to samo pytanie. W spokoju dochodzimy do głównej ulicy poza lotniskiem i łapiemy minibusa, który kasuje nas tak, jakbyśmy byli lokalnymi. W błogim nastroju znajdujemy hostel, który jest jeszcze lepszym rozwiązaniem, bo tani, czysty i z netem za darmo. Następne kroki kierujemy w poszukiwaniu jedzenia, które to tłustej filipińskiej kuchni może być tylko lepsze i znajdujemy je. Po pierwszym wieczorze w KK idziemy spać szczęśliwi.

Kolejne dni rozleniwiają nas do granic przyzwoitości. Jedzenie zagnało nas na market, który składa się z trzech części: ziołowo-owocowo-warzywnej, mięsnej i rybnej. Ta pierwsza pełna jest worków z przyprawami i kolorowych smakołyków, mięsa przemilczę, rybna to morskie zoo.

Najlepiej wpaść w te okolice o 5 rano, kiedy zaczynają się dostawy. Załapać się można na tuńczyki-bydlaki, rekiny, płaszczki i inne mniej pospolite na polskich patelniach rybki. Zapach roznosi się po okolicy, ludzie niemalże biją się o co lepsze kawałki, dzieci pokładają się gdzieś po ławkach, a reszta miasta śpi. Klapki poszły w zapomnienie, bo zapach ryby okazał się nieusuwalny.

Podróż po mieście to kontakt z wyjątkowo przyjaznymi lokalnymi, którzy zapraszają nawet na wspólne spożywanie wina przy zachodzie słońca.

Naokoło biegają dzieci, które zaczepiają nas, by poćwiczyć angielski.

Zdecydowanie polecamy tutejszy kompleks muzeów i galerii, niestety nie można tam robić zdjęć. Wystawy są bardzo dobrze przygotowane, bogate w lokalne stroje, historię i sporo materiałów fotograficznych. Udało nam się nawet pograć na cymbałach w replice longhouse.

Sabang, plażowy raj

Do Sabang jedziemy większą jeepny z tłumem w środku. Na ziemi leży kogut zapakowany w karton, droga trwa wieki, bo zaopatrujemy każdy mijany sklep. Musimy opuścić na chwilę auto, by przedostać się przez rzekę z wodą po kolana. Uwieńczeniem jest przejażdżka wołem do domku na plaży.

Tu zaczynają się wakacje, które sporo przedłużyliśmy, bo nie chciało się wyjeżdżać. Woda z prysznica w domku leciała jak krew z nosa, więc braliśmy go pod wodospadem. Pływaliśmy po podziemnej rzece w Puerto Princesa Subterranean River NP, mijaliśmy świnie wielkości krów, palny, piasek, woda.

Plaża jest tak piękna i pusta, że godzinami można na nią patrzeć leżąc w hamaku. Nagle odeszły pośpiech i ciągle główkowanie gdzie i jak dalej. Wieczorami w morzu kąpią się dzieci z okolicznych wiosek, turystów brak.

Gospodarz wchodzi na palmę, by zerwać dla nas świeże buko. Bawię się z małpką, która pogryzła przykrywkę do obiektywu, po czym oddała ją za łapówkę w postaci owoca.

Jemy makaron z keczapem, pijemy owoce ze szklanki. Czas upływa wraz z przypływami i odpływami.

Puerto Princessa, Pawalan

Puerto Princessa to wioska rybacka, w której co rano skosztować można świeżego, bo prosto z morza, żółtego tuńczyka.

Port to skupisko domów na palach, połączonych drewnianymi pomostami w postaci rzuconych luzem desek.

Pod deskami woda, w wodzie zbiór wszelkich śmieci wyrzuconych z domów. Chodzimy tymi korytarzami i próbujemy dojść do otwartej wody. Co jakiś czas zaglądam przez otwarte drzwi do któregoś z kolei domu i zdaję sobie sprawę z pewnej prawidłowości. Ludzie nie mają tu łazienek, śpią na podłodze, ale każdy ma telewizor i to nie byle jaki.

W całym tym bałaganie odnaleźć można harmonię. Naokoło biegają uśmiechnięte i sympatyczne dzieci. Jedna dziewczynka pyta mnie o imię. Gdy spotykam ją po kilku godzinach, krzyczy do mnie “hi Marta”.