Bali baby!

Mówią, że każda droga gdzieś prowadzi, a jednak nie. Jeżdżę po Bali bez mapy, zakładam, że gdzieś dojadę, założenie jest błędne, bo droga kończy się domem. Przed domem są ludzie, którzy jeszcze zanim zacznę próbować mówić po indonezyjsku uroczo się uśmiechają, z czasem ich uśmiech się powiększa. Starszy pan daje mi pogłaskać koguta. Wszyscy tłumaczą drogę w swoim języku, więc nadal nie wiem gdzie jestem. Sęk w tym, że skręciłam zbyt wiele razy i nie mam pojęcia jak wrócić. Mijam kolejne wioski, prawie każdy ma sklepik przed domem, każdy sprzedaje benzynę w butelce po coli, czasem Absolucie. Kobiety noszą pakunki na głowach, panowie siedzą z kobutami, ubrani w chusty na biodrach (wygląda jak spódnica) i głowie (jak opaska).

Następnego dnia kolejna rundka, tym razem z mapą i po świątyniach.

Przejeżdżamy przez liczne pola ryżowe, dojeżdżamy nad morze. Zatrzymał nas tam zachód słońca i w konsekwencji wracamy do Ubud w nocy, gubimy się przez kolejną godzinę. Towarzyszy nam to uczucie, że tak na prawdę nie musimy się szybko odnaleść, bo nigdzie nam się nie spieszy. Wtedy się odnajdujemy.

Przez dłuższą chwilę centrum dowodzenia staje się Ubud i to nie ze względu na szerokie możliwości zakupowe. Znaleźliśmy kawiarnie, w której przyjemnie się siedziało i tak tam zostaliśmy.

Obserwowaliśmy ludzi plotących całymi dniami koszykowe tacki na dary, które stawia się przed drzwiami, rano są one rozkopane po całej okolicy.

Znaleźliśmy spidermana

szaloną świnię

To miasto sztuki, ją teź znaleźliśmy. Czasem w postaci drewnianych figurek, obrazów, innym razem w postaci wyrzeźbionej czaszki krowy.

Rano dostajemy owoce ułożone w tęczę.

Kuta Lombok

Korzystanie z Lonely Planet ma to do siebie, że miejsca określone jako “puste” w 2008 roku, są pełne w 2009. Kuta na Lomboc miała być, w przeciwieństwie do Kuty Balijskiej oazą spokoju i miejscem odludnym. Skończyło się na długich poszukiwaniach pokoju. Znaleźliśmy jeden, który nie doprowadził nas do bankructwa i pakowania walizek do PL, drogi, a za papier toaletowy trzeba było dodatkowo dopłacać, uroczo.

Tak działo się w zagłębiu hotelowym, sytuacja kształtowała się całkowicie inaczej poza nim.

Postanowiliśmy znaleść plażę tylko dla siebie i zajęło nam to jakieś 10 minut, każda następna była równie piękna i pusta. Nie mam pojęcia, gdzie podziali się wszyscy ludzie z hoteli, ale z pewnością nie tam.

Przy wjeździe do kolejnych wiosek widać podniesione szlabany. Gdy zbliża się turysta, szlaban jest opuszczany, zaś ręka wyciągnięta po opłatę za wjazd. Nie koniecznie musimy przejeżdżać przez tę konkretną, więc zaczynam zawracać, pan namawia, ja dalej zawracam, pan zagradza drogę i usilniej namawia, ja na to, że dziękuję, ale nie będę płaciła, zeby przejechać przez drogę publiczną. Wszędzie naokoło suszyły się nałe rybki, w okolicy nie ma lodówek.

Okolice pełne są łąk, krów jedzących liście palmowe i samych palm. Nic więcej. Co kilkaset metrów mała bambusowa chatka.

Na plażach spotkać można jedynie lokalnych goniących kozy.

Podróż na Gili Island

Opuszczamy Javę na rzecz Lombok i Wyspy Gili. By tam się dostać jechaliśmy 2h autokarem, następnie busem, który podwiózł nas na dworzec kolejowy, pociągiem z dwoma poduszkami na łebka 4h, kolejna 1h w mini busie ze zdecydowanie zbyt wysoką liczbą zestresowanych pasażerów, którym nogi nie mieściły się w przerwy pomiędzy siedzeniami i trzymali je pod brodami (zakładam, że był to autokar szkolny). Jeszcze kilkadziesiąt minut na promie i jesteśmy na Bali!

3h w tym samym autokarze do Dempasar i poszukiwanie pokoju na noc. Balijczycy są wyjątkowo mili i pomocni (czego nie można powiedzieć o mieszkańcach Javy), ale odpowiedź na proste pytanie typu gdzie jest najbliższy hotel zajmuje im bagatela 15 minut.
Następnego ranka wstajemy co świt, 2h autokarem do portu, następnie 4h ferry na Lombok przy akompaniamencie delfinów i 2h busem do Senggigi, gdzie musieliśmy przeczekać do rana na łódkę.

Zmęczeni dwu dniową podróżą udaliśmy się na tańce do Happy Baru z żywą muzyką, gdzie zafundowaliśmy sobie sushi i piwa, a kelnerzy w koszulkach z napisem “I drink, I get drunk, I fall down, No Problem” sprawili, że poczuliśmy się jak u siebie.

Rejs na wyspę zajął 1,5h i zaczął się spacer. Wszystko okazało się zajęte, to malutka wyspa – Gili Meno, chatkę znaleźliśmy dopiero po przejściu na przeciwną stronę wyspy. Jest wprost idealnie, brak ludzi, domek z widokiem na morze, werandą z dwoma fotelami, betonową łazienką jak z Dwella i uczuciem relaksu w powietrzu.

Nasz gospodarz chodzi ubrany jedynie w chustę zawiniętą na biodrach i wciąż coś podgwizduje.

Plaże są puste, tuż przy wodzie ustawione jest coś a’la podłoga na palach z poduchami i zadaszeniem, czyli miejsce na popołudniową drzemkę.

Budzą nas lokalni mieszkańcy, którzy korzystając z wieczornego odpływu łowią i szukają owocy morza na naszą kolację.

Poszliśmy na drugą stronę wyspy, żeby zobaczyć zachód słońca i znaleźliśmy opuszczony luksusowy hotel, do którego można było wejść i się rozejrzeć. Nadal jest woda w basenie, ale wykształciły się w nim osobliwe formy życia, więc rezygnujemy z kąpieli. Wszystko jest na swoim miejscu, stół bilardowy, bar, butelki z keczupem, aż przykro patrzeć, ja takie miejsce niszczeje.

Gilli Meno ma to do siebie, że jest malutką relaksacyjną wysepką, bez barów z imprezami, a małymi restauracyjkami z leżankami zamiast krzeseł, bez dróg i oświetlenia naokoło wyspy. Z romantycznej kolacji z winem wracaliśmy przez ciemność po omacku, z wyciągniętymi przed siebie rękoma, szurając stopami po piachu i próbując wymijać palmy.

Śmierdzące gazy w Kawah Ijen

Na ulicy w Bondowoso zaczepia mnie miły pan i proponuje wyprawę do Kawah Ijen za przystępną cenę. Potwierdzam ofertę z pozostałą 4-ką i idziemy do domu organizatora ustalać szczegóły. Zostajemy poczęstowani kawą, lokalnymi przysmakami i informacją, że jednak powinniśmy zapłacić więcej, bo benzyna, odległość itd. Odpowiadam grzecznie, że jeśli chcą cokolwiek więcej to my rezygnujemy. Przeprosili i już nie chcieli.

O 4:30 rano siedzimy z bagażami przed drzwiami hotelu. Przewodnik się spóźnia. Zjawia się po 30-stu minutach i prosi, byśmy poszli w inne miejsce. Po kolejnej godzinie czekania przenosimy się na dworzec autobusowy. Kręcimy się tak do 6:30, ale miało to swoje plusy – cena znacznie się obniżyła.

O drodze można z czystym sumieniem powiedzieć, że jest straszna. Dziur więcej jak asfaltu, rzucało nami na każdą stronę, nie było mowy o drzemce ze względu na wysoką możliwość straty zębów. Tak przez kilka godzin.

Wspinaczka na krater Kawah Ijen nie jest taka zła, chociaż wciąż pod górę. Było mi prawdopodobnie nieco lżej niż T., który niósł dodatkowo na plecach 20 kg bagażu. Jemu z kolei było bardziej komfortowo niż mijającym nas panom, którzy dźwigali w koszach od 70 kg wzwyż. Jeden miał rekordową wagę 95 kg na barkach i pamiątkowe blizny oraz krzywo zrośnięte kości, będące wynikiem pęknięć pod ciężarem koszy.

Gdy docieramy na szczyt krateru, unosi się już z niego śmierdząca para. Co jakiś czas powiew wiatru rozwiewa chmurę i wówczas naszym oczom ukazuje się turkusowe jezioro pełne kwasu. Zaczynamy spacer w dół.

Proponuję Matiejowi $100 za zanurzenie stóp w jeziorze, ale chłopak gardzi łatwą kasą i odmawia (z pewnością nie chodziło mu o kwas). Co pewien czas dociera do nas łuna śmierdząca tak niemiłosiernie, że nie dało się oddychać. Gardło drapało, oczy piekły, puca zaczynały boleć. Wspomniani panowie raczej nie zakrywali ust przed oparami. Robi się coraz bardziej nieznośnie, Katia częstuje nas nawilżanymi chusteczkami, które znacznie ułatwiają drogę. Zejście jest strome, śliskie, pełno tam pyłu, kamienie robią za schody. Kilka lat wcześniej zginął tu Francuz i po pierwszym rzucie oka widzę kilka ku temu możliwości.

Na dole przyglądamy się sposobowi wydobywania kamieni, zdecydowanie nie można nazwać go nowoczesnym. Wrzucają pył do dziur pod beczkami z jakimś płynem, być może kwasem z jeziora, po czym, gdy to się łączy w postać stałą, łopatką ubijają kawał, jeszcze gorący wyciągają z dołka i ładują do koszy.

W porównaniu do warunków pracy, ich poczucie humoru jest niezwykłe. Śmieją się serdecznie, z ochotą pozują do zdjęć, a gdy rozczęstowałam paczkę papierosów, z zachwytem podawali mi ręce i żartowali.

Droga wychodna z krateru nie budziła już takiego entuzjazmu. Katia i Matiej poszli przodem, bo zagadałam się z chłopakami, a moja mokra chusteczka wyschła, więc nie miałam ochrony przez gazem. Z niedowierzaniem patrzyłam na chłopaków, którzy nie zakrywali ust niczym.

Nie polecam brania skrótów przez skały, bo napatoczyć się można na kupową toaletę… Tuż przy samej górze potknęłam się i zjechałam na tyłku kilka ładnych metrów w dół, nie wystraszyła mnie poharatana noga tak bardzo, jak wizja kąpieli w kwasie.

W ramach wyprawy pojechaliśmy również nad wodospad i plantację kawy. Mieliśmy ogromną ochotę zostać tam dłużej, ale okazało się, że wszystkie pokoje w okolicy są zajęte i nie mamy na to szans, także czekało nas kolejne kilka godzin skakania na tyłku w drodze do Bondowoso.

Mt Bromo

W Probolinggo publiczny autobus wysadził nas przed biurem podróży, mówię, że chce wysiąść na terminalu, słyszę, że to jest terminal, odpowiadam, że nie wygląda, stwierdzają, że to małe miasto. Wysadzili już nasz plecak, więc wysiąść musieliśmy i my. Do terminala dojechaliśmy lokalnym autem. Znaleźliśmy minibus do Mt. Bromo i czekamy jakąś 1h, aż zbiorą się pasażerowie, był to ostatni kurs. Spotkaliśmy parę jadącą w to samo miejsce i gaworzymy sobie rozkosznie w trakcie jazdy, kiedy to kierowca zatrzymuje się jakieś 18 km przed punktem docelowym i stwierdza w skrócie, że albo każdy biały da mu 2x więcej, albo nie jedzie dalej, bo mu sie to nie opłaca. Pierwszą reakcją jest próba rozmowy, która nie działa, następną poinformowanie kierowcy, że albo jedzie dalej, albo my tu wysiadamy i nie płacimy mu nic. Ponieważ nasze położenie nie było najciekawsze, było ciemno, to ostatni bus, a naokoło żywej dusz, był on pewien, że ulegniemy. Odpowiada, że rozumie. Mina mu zrzedła, gdy znajomy znalazł lokalnych, którzy zgodzili się podwieźć nas te 18 km na motorach. I zaczyna się szarpanina. Kierowca trzęsie belgijką i każe nam płacić za transport do tego punktu, my na to, że albo do końca albo nic, ten jeszcze bardziej zaczyna się rzucać. Skończyło się wezwaniem policji. Na posterunku stanęło na naszym, kierowca odjechał z pustymi rękoma, policjant podwozi nas za darmo, a w ramach wytłumaczenia słyszymy, że nikt nie chciał nas oszukać, a jedynie kierowca chciał naszych pieniędzy…

W Cemoro Lawang organizujemy szybko 4WD, podwyższając sporo cenę dodatkowym pasażerem i idziemy spać. Rano okazuje się, że dodatek jest chory i nie da rady z nami jechać, ale kierowca nadal che utrzymać wyższą cenę, mimo, że na budce jest napisana oficjalna cena za 6 osób. Nie da się do niego przemówić, nam przestaje si to opłacać, więc stwierdzam, że nadal mamy czas, by iść na piechotę, to go przekonuje.

Na Mt Bromo jesteśmy sporo przed wschodem, więc rozgrzewamy się herbatą, przy okazji lokalni zachęcają nas do wypożyczenia kurtek, a w związku z niską temperaturą, wiele osób się na to decyduje. Na szczycie jest spory tłum, więc schodzimy nieco niżej, gdzie jesteśmy sami. Z rana w okolicy chmury są bardzo nisko i tworzą rzekę z mgły u podnóża krateru. Wszystko wygląda nierzeczywiście.

Zjeżdżamy pod krater, by się na niego wdrapać. Wspinaczka prowadzi przez pył, zaś końcówka – strome schody, na których dosyć często powstawał korek.

Bardziej leniwi skorzystać mogą z podwózki przez kuce, obok których biegną właściciele.

Okolica wygląda jak na księżycu.

Spacer po krawędzi jest uroczy, pomimo śmierdzącego dymu. Poczucie bezpieczeństwa straciliśmy, gdy krawędź załamała się pod naszymi znajomymi, którzy w związku z tym zsunęli się nieco po zboczu.