Don Det & Festiwalowe pijańatwo

Mała chatka tuż przy rzece, z hamakiem na werandzie, stopionym woskiem na półce. Jesteśmy na Don Den i nie mamy elektryczności. Życie polega tu na bujaniu się i patrzeniu w dal, ewentualnie czytaniu książki. Jest spokojnie, bez większych emocji.

Wszystko staje na głowie, gdy zacznie się festiwal wyścigu łodzi. Kupujemy whisky dla starszyzny i zanim się zorientowaliśmy co się dzieje, siedzimy na ziemi w kręgu i popijamy z wędrującego kubka bimber lokalnej roboty. Jest mocny, wypala gardło, ale dzięki temu nie czujemy smaku. Nie można ominąć kolejki, nie można nie wypić wszystkiego. Piciu towarzyszą pieśni wygrywane na tradycyjnych instrumentach, śpiew i klaskanie w dłonie.

Cała wyspa jest zalana. Skąd wiem, że jest aż tak dobrze? Przed T. padła jak długa 60-letnia kobieta, na ścieżce, ot tak. Jako “prawie” ratownik T. zaczął wołać pomocy i chcieliśmy panią nieść do szpitala (którego na wyspie nie ma). Podszedł jej mąż i powiedział jedynie “niech leży i odpocznie”. Bimber czuć było od niej na metr. Na chwile się przebudziła, zaśmiała radośnie i ponownie odpadła.

Dzieci z kolei korzystają z imprezy i kręcą się na karuzeli napędzanej siłą mięśni właściciela. Zabawką nr 1 jest karabin

Welcome to Laos, have a nice day and btw give us your money!

Przy pożegnaniu z Kambodżą poproszono nas o opłatę w wysokości $1 za osobę, odmówiliśmy, ci nie potrafili kwoty wyegzekwować, więc machnęli ręką.

Następnie przeszliśmy do budki wpuszczającej do Laosu. Tutaj ten numer już nie przeszedł. Pan był uparty i stanowczy, nie chciał dać żadnego rachunku i najzwyczajniej wlepił nam pieczątką słowo “Nieważna” do paszportów. Z dala krzyczał już kierowca, że odjeżdża, więc odpuściliśmy sobie dalszą dyskusję.

Czasem się udaje, a czasem nie.

Ciężarówką dojeżdżamy do brzegu Makongu, miała na nas czekać łódź, jakoś jej nie ma. Nie czekamy, w końcu odmówiliśmy opłacenia jej u kierowcy ciężarówki. Spotkaliśmy chłopaka, który zgadza się nas przewieść za $2 pp. Przeprawiasmy się na Don Den przy akompaniamencie zachodzącego słońca. Drewniana łódź przemakała, czyli nasze torby wylądowały w wodzie. To nie ważne, życie jest piękne.

Historia

Podróż taksówką z miasta do miasta wydaje się luksusowym środkiem transportu, chyba, że ma miejsce w Kambodży. Jeśli ktoś ma wizję wygody, klimatyzacji i szybkości przemieszczania, jest w błędzie. Taksówka czeka, aż zbierze się wystarczająca liczba pasażerów, co nie jest przepisową 4-ką plus kierowca w pojeździe osobowym, ale 6-ka plus kierowca. Z tyłu siedzi 4-ka, z przodu 3-ka. Jazda idzie gładko, o ile łokieć w żebrach przez 90% podróży można zaliczyć do łatwych i tylko kilka razy zatrzymujemy się, by jedna z pań dała upust swojemu żołądkowi. Tak docieramy do Phnom Penh. Stamtąd każdy chce nas zabrać do centrum za jakieś $5-10, ale z odrobiną wytrwałości i kamiennej miny pojechaliśmy za 50 centów.

Phnom Penh to miasto zawierające w sobie historię, z tym, że nikt nie wysilił się, by ją opowiedzieć. Po całym kraju widać piętno minionego systemu, setki min do dnia dzisiejszego wysadzają w powietrze krowy lub co gorsza dzieci. Ludzie z całego świata przyjeżdżają na Killing Fields, by dowiedzieć się, gdzie kiedyś stał budynek i że to, co wydarzyło się w Kambodży, było o wiele gorsze, niż to, co Hitler zrobił w Europie (dosłownie takie hasła wiszą na tablicach informacyjnych) i to by było na tyle. Więcej informacji nikt nie umieścił. Następnie jedziemy do S-21, starej szkoły, którą później przerobiono na więzienie i torturowano tam ludzi. Wchodząc na teren muzeum obejrzeć można jedynie puste pomieszczenia z jednym zdjęciem w każdym i przeczytać reportaż jednego Szwajcara, żadnych tablic, żadnych informacji. Aż szkoda.

Wycieczka na wybrzeże

Do odebrania wiz do Indii zostało nam jeszcze kilka dni, więc pojechaliśmy na kambodżańskie wybrzeże. Mieliśmy w głowach piękne plaże i byczenie się na leżakach, ale okazało się, że słońca morze dawno nie widziało, było pochmurno i wietrznie, a plaże to zdecydowanie nie tajskie klimaty. Tak spędziliśmy tydzień na czytaniu, graniu w bilarda i rozbijaniu się rowerami po okolicy.

Miasto jakby było zamknięte, ludzi brak, jedynie dzieci kręciły się po okolicy i pędziły krowy ulicami. Za puszkę coli gotowe były się zaprzyjaźnić na życie.

Z dala od miast

Nad Kambodżą nadal wisi piętno Khmer Rouge. Wszyscy o tym mówią, system socjalny nie istnieje, bieda widoczna jest na każdym rogu. Kierowca tuk-tuka powiedział, że jego ojciec płacze za każdym razem, gdy go widzi, bo nadal nie wierzy, że przeżył. Podobno głowę miał wielkości kolan, a resztę tak chudą, że można było przez niego patrzeć. Większość ludzi, których poznaliśmy miało podobne historie.

Jeżdżąc po mniejszych wioskach zauważyłam, że mimo wszystko, ludzie potrafią być szczęśliwi. Żyją w bambusowych chatach, siedzą przed nimi w ciągu dnia, kąpią się i piorą w rzekach.

Wszędzie wiszą hamaki, nawet gdzieś w krzakach przy drodze, bo nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie pora drzemki.

I jedzą węże! Trzymają je w wielkich glinianych słojach, wypełnionych wodą, następnie wędzą je, kroją w plasterki i wlała. My również próbowaliśmy, dla mnie smakują jak kurczak, dla T. jak ryba.