Pokhara

Pokhara to typowe miasto stworzone pod turystów. Każde kolejne drzwi prowadzą do agencji turystycznej, sklepu ze sprzętem górskim (a raczej podróbkami, które być może przetrwają jeden treking lub pół), restauracji lub hotelu. Miejscowi przesiadują w sklepach, prawdopodobnie również w nich mieszkają, młodzi włóczą się bez celu po ulicach.

Są stragany z owocami, gdzie można zamówić świeży sok, ale jest on 2x droższy jak w restauracji. Wczesnym rankiem na ulicy można nabyć pyszną bagietkę, świeżą i jeszcze ciepłą, cena również przewyższa znacznie oryginalną.

Prócz szału zakupów (nie polecam, nasze rzeczy zepsuły się już pierwszego dnia na szlaku) jest też jezioro. Ale jakie. Całe wielkie. Można przed nim siedzieć i patrzeć, bo zawsze prezentuje sie wybornie. Istnieje oczywiście możliwość, że co 5 minut przysiądzie się towarzystwo zapraszające do swojego sklepu i obiecujące świetne ceny, czy też dziecko, które pragnąc z początku pokopać z tobą piłkę, próbuje następnie przejąć colę, czapkę, torbę lub cokolwiek, tak na pamiątkę.

Tutaj załatwiliśmy pozwolenia na przeprawę przez Annapourna Circuit (na które trzeba już 4 zdjęć, ale bez obawy, panowie w punkcie służą kserem i odpowiednią za usługę ceną) i tutaj zaopatrzyliśmy się w nieprzyzwoitą ilość batonów na drogę. Jedyne co pozostało, to zostawić plecaki w hotelu i ruszyć wHimalaje.

W drodze do Nepalu

Gdyby szukać najszybszej drogi do Nepalu, polecielibyśmy do Kathmandu, ponieważ szukaliśmy najtańszej, zajęło to nieco dłużej.

O 7:20 czeka taksówka, która przedzierając się przez morze skuterów dowozi nas do lotniska, gdzie czekając na lot oddajemy się dawno zapomnianej pasji – oglądaniu tv. Kanapka kosztuje tyle co nocleg w hotelu, więc pozostajemy głodni, trzeba ćwiczyć wolę.

Po wylądowaniu w Kuala Lumpur znów dostejemy wizę na 90 dni, by po 2h odlecieć z Azji Pd-Wsch. Po wejściu do samolotu uderza nas odór potu, jak by nikt na pokładzie nie użył dezodorantu, a wcześniej zrobił kilka kółek naokoło płyty lotniska. Stewardesy poddały się w środku lotu i zaczęły psikać odświerzaczami do powietrza, tłumacząc się opóźnieniem (którego nie było) i koniecznością dezynfekcji wnętrza (za co byłam bardzo wdzięczna).

Po 3,5h lądujemy w Tiruchirapalli. Płyta lotniska jest pusta, poza naszym brak jakiegokolwiek samolotu. Podjeżdżają autokary, by podwieść nas 100m, niepełnosprawnych pchają strażnicy z karabinami na ramieniu. Przed wkroczeniem do kraju badają nas łącznie z mierzeniem temperatury, miły pan zadaje mase pytań i wpuszcza do Indii.

Plan był prosty. Prześpimy się na lotnisku i porannym lotem polecimy na północ, robiliśmy to wielokrotnie w ramach oszczędzania na noclegu. Ale nie w Indiach, a już na pewno nie w Tiruchirapalli. Lotnisko nadal się buduje i ma dziury zamiast okien. Strażnik jest wyjątkowo pomocny i prócz roześmiania się po przedstawieniu naszego pomysłu, wskazuje przystanek, z którego dojedziemy do centrum za 3 Rupie.

W centrum, pałętając się pomiędzy krowami znajdujemy kwatere i spotykamy miłego lokalnego, który jedząc z nami posiłek w ulicznym barze opowiada o Indiach i daje rady jak uniknąć przeczyszczenia. Podoba mu sie nasz plan z wódką po każdym posiłku ale banany też ponoć pomagają.

Rano wracamy na lotnisko tym samym autobusem. Na przysztanku czekają z nami dziesiątki ludzi. Gdy autobus przyjeżdża, rzucają się oni do okien i wrzucają na siedzenia torby, po czym pędzą przepychać się do drzwi. Ludzi w środku jest zawsze za dużo, a takie zajmowanie działa.

Na lotnisko kazali nam przyjechać 3h wcześniej. Skończyło się na tym, że przez 2,5h siedzieliśmy sami na terminalu. Nie ma żadnego baru, jedynie sklep bezcłowy wielkości kiosku, w którym nie chcą nam sprzedać alkoholu. Samolot sie spóźnia, nie było żadnych informacji, a tablica wskazywała wczorajsze loty.

Po 40 minutach jesteśmy w Chennai, nie chcą nas wpuścić na teren lotniska, bo nie mamy wydrukowanego biletu, a potwierdzenie w laptopie w ogóle nikogo nie interesuje. Dostajemy bilet z okienka i czekamy 5h na lotnisku.

W Delhi bierzemy prepaid taxi do miasta. Kierowca wysadza nas przy znajomym z biura, który tłumaczy, że w całym mieście będziemy mieli problem ze znalezieniem pokoju, bo to święto i on nam może pomóc, więc idziemy szukać sami. Po 5 minutach pokój się znalazł.

Kolejne kroki kierujemy na stacje kolejową. Wiemy gdzie iść, ale jakoś nie możermy dojść, bo nas wszyscy kolejno zaczepiają, lub krowy zagradzają drogę. Po drodze słyszymy jakieś abstrakcyjne ceny, kilkukrotnie wyższe od obowiązujących w Biurze Obsługi Obcokrajowców. Kupujemy bilet na sleepery 2 klasy i idziemy na miasto, bo mamy jeszcze kilka h do odjazdu. Przebijanie się przez rzekę ludzi nie jest proste, zwłaszcza, gdy idzie się pod prąd.

Wieczorem czekamy nieco dłużej na pociąg, bo ten sie spóźnia. Ludzie porozkładali maty na peronie i śpią. Nie ma łazienek, ale po co, skoro wszyscy załatwiają swoje potrzeby na torach.

W pociągu zarezerwowaliśmy dolne miejsca, myśleliśmy, że mądrze, nie przewidzieliśmy, że usiądzie tam razem z nami 6 kobiet i że nie będą chciały pójść na swoje miejsca, a nawet zasmą przytulone do siebie. Budzę je nieśmiało i sugeruję, żeby poszły na swoje miejsca, ale te chcą czekać na konduktora. Ten zjawia się po 10 minutach i mówi, że zostaliśmy przeniesieni do 1-szej klasy.

Do Sunauli dojeżdżamy około 12:00 i łapiemy autobus do granicy z Nepalem. Ten wlecze się 3h przez różne wioski.

Żegnamy się z Indiami na rzecz Nepalu. Za $40 mamy wizy. Unikamy dodatkowych kosztów, bo nie słuchamy, jak nam tłumaczą, że musimy tutaj wymienić pieniądze, bo w Nepalu się nie da, oczywiście kurs to żart.

Teraz wystarczy tylko dojechać do Pokhary. Kupujemy bilet na nocny autodus i łudzimy się, że droga zajmie kilka h. Na wstępie ktoś rząda od nas pieniędzy za podtrzymanie torby, o co go nie prosiliśmy. No i chce za to tyle ile zapłaciliśmy za bilet.

Zaczyna się przygoda. Autokar miał jechać do Pokhara 4h a jedzie wieki, wiecznie się gdzieś zatrzymując, np. w nocy ok 1 am na 3h spania. Jakież było moje zdziwienie, gdy obudziłam się, naokoło jest ciemno, stoimy gdzieś w krzakach i wszyscy śpią. Problem w tym, że jest wyjątkowo zimno, a my siedzimy w koszulkach na ramiączka, krótkich spodenkach i japonkach. Gdy ruszamy o 5 am, jest piękny wschód słońca. Po 1,5h jesteśmy w Pokhara, miejscu, do którego jechaliśmy prawie tydzień.