Bako National Park

Park Narodowy Bako to wyspa ulokowana w pobliżu Kuching. Jedziemy tam z samego rana, szybko rejestracja i czekamy na kogoś, kto dzieliłby z nami łódkę. Po 20stu minutach mamy już towarzyszy.

Decydujemy się na szlak Lintog, którego częścią jest również Teluk Pako, by przypatrzeć się jeszcze raz małpą proboscis.

Szlak to 5.8 km różnorodnego terenu, pełnego korzeni, kamieni, podmokniętych terenów i przejść przez strumienie. Pech chciał, że po 2 km poszły mi sznurki w klapku i przez pozostałe 3.8 km pomykałam na bosaka. Nie było to najprostsze, ale wykonalne. W efekcie straciłam czujność i zostałam brutalnie pogryziona przez chmarę komarów, co skończyło się reakcją uczuleniową. Dla porówniania, T. nie miał ŻADNEGO ugryzienia.

Drogę powrotną zagrodziły nam małpy.

Longhouse w Belaga

Przenosimy się do Serawak, czyli zachodniej części Malezyjskiego Borneo, które traktowane jest jak oddzielny kraj, więc dostajemy nowe wizy. Od razu kierujemy się na Belagę, żeby zobaczyć tradycyjne longhousy. Trwa to prawie dwa dni, bo składa się z kilku godzin w autokarze, oczekiwaniu na łódź i rejsie przez rzekę Betang Rejang (w trakcie którego przez cały czas leciały mistrzostwa w wrestlingu).
Od razu idziemy na spacer i spotykamy lokalnych, którzy o dziwo odradzają nam zorganizowane wycieczki i kierują do okolicznych longhousów.

Razem z nami idzie Andy z Wales, udzielając przy okazji interesującego wykładu z zakresu botaniki. Tak dowiedziałam się, że jest na świecie roślina, która broniąc się przed zwierzętami, zwija się przy najdrobniejszym dotyku. Dotykaliśmy ilekroć ją widzieliśmy.

Na miejscu otacza nas grupa dzieci (i tak została), a lokalni zapraszają do obejrzenia ich mieszkań, które łączy wspólny taras. Ulokowane są tam 22 rodziny.

Nadal mają piece na drewno, a wszystko przygotowywane jest na podłogach. W jednym natrafiliśmy na niezwykłą kolekcję sztyletów i splotów, gospodyni oprowadza nas w tradycyjnym stroju, czyli przewiązanej pod biustem chuście i z dumą próbuje tłumaczyć, który kiedy został zrobiony i co oznacza. Bardziej na migi i na niby rozumiemy.

Odwiedzane przez nas “długie domy” były połączeniem tych tradycyjnych z rozbudówką. Ku naszemu zaskoczeniu poinformowano nas, że do budowy używają azbestu, co skróciło nieco wizytę.

Za namową Andiego, nie wracamy łodzią do Sibu, ale przebijamy się 4WD przez ląd do Bintulu. Dzięki temu zobaczyć możemy tradycyjne tatuażowe zdobienia na ciałach lokalnych,

przepiękne tereny

i rozdeptanego skorpiona.

Medytacja wśród natury, czyli kemping w dżungli u wuja Tana.

Zabawa składa się na trzy dni, z czego jeden to przyjazd a ostatni oddalenie się z obozowiska, z kilkoma bonusami.

Przy zameldowaniu gotowości do podróży dostaliśmy do ręki ogromne worki na śmieci z prośbą o wpakowanie tam naszych plecaków. Po 30 minutach zaczęło lać. Skąd wiedzieli, nie wiemy, ale wujek Tan to mądry człowiek.

By dojechać do obozowiska należy przejechać 4WD przez kilka kilometrów lasów palmowych, następnie wejść na łódkę o kształcie większego kajaka ze swoimi torbami (nadal leje), rejs rzeką Kinabatangan i już wbijamy się w błoto punktu docelowego.

Na miejscu warunki dość podstawowe. Śpimy na cienkich materacach rzuconych na podłogę, nad nimi moskitiera, pod nimi wykładzina. W chacie są trzy takie materace, w sumie na sześć osób. Chatka jest na palach, na zadaszenie i siatki zamiast ścian. Obowiązuje kilka zasad korzystania z lokum, takich jak trzepanie ubrań przed założeniem, dokładne sprawdzanie materaca przed położeniem i całkowity zakaz trzymania jedzenia, bo zwierzęta właśnie na to czekają. Światło jest tylko przed domkiem, więc w nocy biegamy z latarkami. Wszystko, czyli chaty, łazienkę i jadalnię łączą pomosty. Jesteśmy ulokowani tuż obok rzeki, w której nie można się kąpać, ani chodzić przy krawędzi, bo są tam krokodyle. Za to można w niej brać prysznic, bo właśnie ta brązowa woda pompowana jest do beczek, z których mamy się polewać.

Jesteśmy totalnie przemoczeni, ale nie opłaca nam się przebierać, jeśli chcemy spać w suchych ubraniach.

Wyjątkowo humorystycznie przyjęliśmy spotkanie informacyjne, które polegało na tym, że do każdego uczestnika z osobna podchodziło kolejno 10-ciu pracowników wujka Tana, by powiedzieć “nice to meet you” i odejść.

Tej samej nocy wpakowano nas w łodzie na nocne safari po rzece, nadal lało, a przewodnik siedział z generatorem na przodzie i walił światłem po drzewach z prędkością muchy. Na szczęście każdy miał swoją latarkę i szukał dzikiej przyrody na własną rękę. Nietrudno było znaleźć śpiące na gałęziach małpy proboscis, hornbille, kingfishery i krążące pod nimi krokodyle.

Wróciliśmy około 23:00, by wstać o 6:00 na poranne safari, w trakcie którego znaleźliśmy rodzinę orangutanów.

Zaraz potem weszliśmy na ląd, czyli krok w błoto po łydki. Dżungla bogata była w ptaki i owady, jedyne co rozpraszało, to zasysające się co krok kalosze.

Największe wrażenie zrobił na nas nocny spacer po lesie. Pomimo 30 stopni w powietrzu założyłam bluzę z kapturem i dodatkowo kurtkę przeciwdeszczową, wszystko w ramach ochrony. Marsz został chwilę opóźniony, gdyż do obozowiska wkradł się pyton i musieliśmy czekać, aż odpęznie. Jedno jest pewne, w życiu nie widziałam tak ogromnych robali, karaluchy były większe od tych w Sydney, ptaki śpią i głośne rozmowy ich nie budzą.