Historia

Podróż taksówką z miasta do miasta wydaje się luksusowym środkiem transportu, chyba, że ma miejsce w Kambodży. Jeśli ktoś ma wizję wygody, klimatyzacji i szybkości przemieszczania, jest w błędzie. Taksówka czeka, aż zbierze się wystarczająca liczba pasażerów, co nie jest przepisową 4-ką plus kierowca w pojeździe osobowym, ale 6-ka plus kierowca. Z tyłu siedzi 4-ka, z przodu 3-ka. Jazda idzie gładko, o ile łokieć w żebrach przez 90% podróży można zaliczyć do łatwych i tylko kilka razy zatrzymujemy się, by jedna z pań dała upust swojemu żołądkowi. Tak docieramy do Phnom Penh. Stamtąd każdy chce nas zabrać do centrum za jakieś $5-10, ale z odrobiną wytrwałości i kamiennej miny pojechaliśmy za 50 centów.

Phnom Penh to miasto zawierające w sobie historię, z tym, że nikt nie wysilił się, by ją opowiedzieć. Po całym kraju widać piętno minionego systemu, setki min do dnia dzisiejszego wysadzają w powietrze krowy lub co gorsza dzieci. Ludzie z całego świata przyjeżdżają na Killing Fields, by dowiedzieć się, gdzie kiedyś stał budynek i że to, co wydarzyło się w Kambodży, było o wiele gorsze, niż to, co Hitler zrobił w Europie (dosłownie takie hasła wiszą na tablicach informacyjnych) i to by było na tyle. Więcej informacji nikt nie umieścił. Następnie jedziemy do S-21, starej szkoły, którą później przerobiono na więzienie i torturowano tam ludzi. Wchodząc na teren muzeum obejrzeć można jedynie puste pomieszczenia z jednym zdjęciem w każdym i przeczytać reportaż jednego Szwajcara, żadnych tablic, żadnych informacji. Aż szkoda.

Wycieczka na wybrzeże

Do odebrania wiz do Indii zostało nam jeszcze kilka dni, więc pojechaliśmy na kambodżańskie wybrzeże. Mieliśmy w głowach piękne plaże i byczenie się na leżakach, ale okazało się, że słońca morze dawno nie widziało, było pochmurno i wietrznie, a plaże to zdecydowanie nie tajskie klimaty. Tak spędziliśmy tydzień na czytaniu, graniu w bilarda i rozbijaniu się rowerami po okolicy.

Miasto jakby było zamknięte, ludzi brak, jedynie dzieci kręciły się po okolicy i pędziły krowy ulicami. Za puszkę coli gotowe były się zaprzyjaźnić na życie.

Z dala od miast

Nad Kambodżą nadal wisi piętno Khmer Rouge. Wszyscy o tym mówią, system socjalny nie istnieje, bieda widoczna jest na każdym rogu. Kierowca tuk-tuka powiedział, że jego ojciec płacze za każdym razem, gdy go widzi, bo nadal nie wierzy, że przeżył. Podobno głowę miał wielkości kolan, a resztę tak chudą, że można było przez niego patrzeć. Większość ludzi, których poznaliśmy miało podobne historie.

Jeżdżąc po mniejszych wioskach zauważyłam, że mimo wszystko, ludzie potrafią być szczęśliwi. Żyją w bambusowych chatach, siedzą przed nimi w ciągu dnia, kąpią się i piorą w rzekach.

Wszędzie wiszą hamaki, nawet gdzieś w krzakach przy drodze, bo nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie pora drzemki.

I jedzą węże! Trzymają je w wielkich glinianych słojach, wypełnionych wodą, następnie wędzą je, kroją w plasterki i wlała. My również próbowaliśmy, dla mnie smakują jak kurczak, dla T. jak ryba.

Angkor

Angkor to jedno z tych miejsc, które trzeba zobaczyć i to nie tylko ze względu na fakt, że biegała po nim Lara Croft.

Kambodża przekazała jeden ze swoich najcenniejszych zabytków w ręce Japonii, a ta nałożyła opłatę za wejście $20, co zdaje się być nieco więcej niż powinno.

Po terenie najwygodniej rozbijać się tuk-tukiem, zaś każdy kierowca ma swoje tajne miejscówki, które warto zobaczyć.

A prócz fascynujących ruin, toczy się tam normalne życie. Dzieci biegają za turystami i namawiają do zakupu tandetnych pamiątek, w przerwach brodząc po pas w wodzie (świątynie również są w części zalane), słonie próbują zarobić na banany, a starsi czytają w cieniu murów.

Przeprawa do Kambodży

Do Kambodży wjeżdżamy przez Aranya Prathet. Dostajemy się tam autobusem z Bangkoku i zostajemy na noc, co pozwala na odpowiednie pożegnanie z tajską kuchnią.

Pobudka z rana i łapanie tuk-tuka. Kierowca zgadza się na 60B i wywozi nas do agencji turystycznej, czyli zachowanie po schemacie książkowym. Czekają tam już panowie z biura, których całkowicie ignorujemy i mówimy jedynie do kierowcy “nie ma granicy, nie ma pieniędzy” – zadziałało bez powtarzania.

Na granicy w chwili wystawiania nogi z tuk-tuka mięliśmy już kolejnego przyjaciela, który założył, że przeprowadzi nas przez granice i nic na niego nie działało. Nawet wyrażenie się jasne i przejrzyste “zostaw nas w spokoju”. Czekał jak piesek.

Odprawa po stronie tajskiej idzie dosyć sprawnie, z kolei po stronie kambodżańskiej płacimy przepisowe $20 ale chcą jeszcze 100B od osoby. Mówię, że nie mamy, bo wymieniliśmy wszystkie pieniądze, a nasza ambasada dając ścisłe instrukcje odnośnie przekraczania granicy, nie wspomniała o żadnych dodatkowych kosztach (taka mała ściema). Strażnik wskazuje punkt wymiany walut, ja na to ,że nie ma mowy, bo kurs w tym miejscu to istne ździerstwo, ten ze złością zatrzaskuje mi przed nosem okienko. Ja je z taką samą złością otwieram i krzyczę, żeby mi oddał paszport, bo nie ma prawa mi go zabrać, ten odkrzykuje, że mam iść, usiąść w poczekalni i czekać na wizę. Wyjmuję laptopa, rozkładam się wygodnie i gotowa jestem na jakieś 3h czekania, po 3 minutach dostaję paszporty z wizami.

Nasz naganiacz nadal czai się w pobliżu. Problem w Kambodży jest taki, że ktoś sobie zażyczył, żeby obcokrajowcy jeździli autobusami turystycznymi, które w większości przypadków różnią się od lokalnych jedynie nazwą i są jakieś 100x droższe. Specjalnie zatrudnieni w tym celu ludzie pilnują, by nie było inaczej, nasz ogon był jednym z nich.

Kilkukrotnie proponowana jest nam taksówka za $100, naganiacze przekrzykują się, odpychają na bok każdą możliwość tańszego transportu.

Według panujących tu zasad, jeśli lokalna taksówka weźmie obcokrajowca, a ktoś inny powiadomi policję, ta spycha w trakcie jazdy pojazd na pobocze, aresztuje taksówkarza, a turystę zostawia na drodze, żeby sobie czekał na turystyczny autokar.

Przyparci do muru bierzemy darmowy autobus na stację i zostajemy niemalże zepchnięci do odpowiedniego okienka po bilet, z tym, że był on zdecydowanie za drogi i ciężko nam było przełknąć takie przepłacanie. Przy każdej próbie zagadania do kierowców innych pojazdów, naganiacze ich obskakiwali i coś krzyczeli, więc ci jedynie machali rękoma, żebyśmy sobie poszli, nie chcąc problemów.

Stwierdziliśmy, że poczekamy na innych turystów i może weźmiemy taksówkę, to też powiedzieliśmy naganiaczom. W międzyczasie T. kupił bilet do innego autobusu i pojechaliśmy do Phnom Penh za pół ceny. Zakup poprzedziły kombinowanie, kręcenie się i gubienie ogonów.

Droga przez Kambodżę odsłoniła nam niespodziewane widoki. Kraj był zalany. Pola, domy, drogi znajdowały się częściowo lub całkowicie pod wodą, jednak ludzie zdawali się tego nie zauważać. Dzieci bawiły się w wodzie, kobiety w niej prały, mężczyźni uprawiali narodowy sport, czyli bujali się w hamakach. Nawet targowiska, które zazwyczaj rozkładano na placu w centrum miasteczek, przeniesiono na główną drogę, co ułatwiało zakup przekąsek, lecz znacznie utrudniało przejazd.