Próbowałam kupić tybetański płaszcz, lecz proponowana cena była conajmniej niepokojąca. Ostatecznie sprzedawca zszedł do 260Y (z 500Y), co nadal wydawało się nieco za dużo. Zrezygnowałam z zakupu, a wieczorem LL powiedział, że lokalni kupują te płaszcze po 15Y.
Wszyscy idą w kierunku klasztoru, idziemy i my. Po drodze rozmawiamy z tybetańczykami, którzy chętnie pozują do zdjęć. Potem dowiaduję się, że nie powinnam była ich robić, bo policja mogła skonfiskować mój aparat. W Litang uwięziono Lamę i ludzie urządzają protestu pod więzieniem, kobiety płaczą. W związku z tym odcięto również internet i połączenia telefoniczne w mieście, a po ulicach maszerują żołnierze.
Docieramy do klasztoru i okrążamy go z grupą tybetańczyków. Wszyscy sie uśmiechają i mówią do nas hello, jest bardzo przyjemnie. Kilka kobiet i dziewczynek odprawia specjalną modlitwę, gdzie co krok klękają, po czym kładą się na ziemi. Tak naokoło klasztornego płota, czyli jakieś 2 km. Droga jest piaszczysto-kamienista, więc są one całe brudne i poranione.
Czasem, gdy jest ostry spadek, modlące zsuwają się po zboczu.
Wokół miasta ciągną się wzgórza pełne pasących się leniwie jaków, które nawet nie zauważają, jak siadamy obok.
W klasztorze obserwujemy czantujących mnichów, którzy nie kryją zadowolenia, kiedy nas widzą. Ściany pokrywają piękne malowidła, przedstawiające stwory mieżdżące ludzkie ciała. Chodzi za nami mały nowicjusz, który z ciekawością bawi się aparatem i z niechęcią go oddaje.
A w hotelu czeka na nas niespodzianka, z tym, że musimy na nią chwile poczekać. Rozkładamy się ze znajomymi w pokoju patrząc na akcję Mission Impossible, a tu nagle bez pukania czy jakiegokolwiek okrzyku wbiega do środka grupa 4-ech kobiet i zaczyna coś po chińsku krzyczeć. Nie jesteśmy jeszcze w tym języku zbyt lotni, więc niewiele rozumiemy. Przy okazji cieszymy się, że odwiedziny nie miały miejsca w trakcie jakiejś romantycznej akcji, bo pokoi nie można zamykać, nawet nie dostaliśmy kluczy.Kobiety okazują się tajnymi policjantkami, pokazują odznaki, żądają paszportów i spisują nas na formularzach rejestracyjnych, pomimo, że już się zarejetrowaliśmy. Nikt nie mówi po angielsku, nie interesuje ich to, co próbujemy mówić.
Podobno dzień wcześniej przyszła do hotelu policja i kazała pozbyć się wszystkich obcokrajowców. Właściciel odmówił, tłumacząc, że jest nas zbyt dużo. Policyjne auta jeździły po mieście, zbierali z ulicy turystów i za darmo odwozili ich do Changdu. Próbowaliśmy załapać się na tą darmową jazdę, ale ponieważ nie udało się, wzieliśmy autobus.