Uluru

Wyjście na płytę lotniska w Alice Springs równa się z oberwaniem po twarzy 40-stoma stopniami i żarem lejącym się z nieba. Dojście do punktu odbioru bagażu to totalne odwodnienie.

W mieście wszędzie naokoło widać Aborygenów siedzących w cieniu drzew. Jest w tym coś mistycznego. Nie te białe reklamówki z Coles obok nich, ale wyraz twarzy i sposób, w jaki słuchają wiatru. Można również zobaczyć inny obrazek – kolejkę pod monopolowym bogatą w przedstawicieli tej samej społeczności – ale gdzie się to nie zdarza… Australijczycy mówią, że Aborygeni są nieśmiali, oraz e unikają kontaktu z białymi. Nas na powitanie zagadną starszy Pan i z pewnością rozmowa trwałaby dłużej, gdybyśmy byli w stanie zrozumieć, o czym mówi.

Do Uluru mamy jakieś 400 km drogi i błogosławieństwo w postaci klimy i ograniczenia 130 km/h. W gwoli wyjaśnienia – w Australii nie jeździ się szybciej niż można, a jak się spróbuje, to się zostanie złapanym i ukaranym.

Na miejsce dojeżdżamy z chwilą zachodu słońca, co sprawia, że nasz pierwszy kontakt ze skałą jest w najbardziej korzystnym dla niej czasie. Czerwień mieni się wszystkimi odcieniami, by ginąć powoli w cieniach. Ayers Rock jest ogromna.

Jedziemy na pobliski camping, gdzie leżymy w moskitierze od namiotu. Tak jak i reszta obozowiczy nie zakładamy pokrywy, jest 30*C. Na niebie widać tysiące gwiazd i jest za gorąco by zasnąć.

Pobudka o 5:30 rano. Park otwierają o 6, a my stoimy drudzy w kolejce. Jedziemy na specjalne miejsce wyznaczone na wschód, co okazuje się nieporozumieniem, gdyż miejscówka “zachodowa” jest o wiele lepsza i widoku nie zakrywają wysokie krzaki i głowy turystów.

Słońce wzeszło, a z nim powróciły muchy. Dla przedstawienia problemu należy zrozumieć specyfikę miejscowych much:

– jest ich dużo,
– starają się latać w odległości nie większej niż 3 cm od twarzy ofiary i jak najczęściej na niej siadać,
– mechanizm obronny w postaci odganiania poprzez machanie rękami działa jak zachęta do zabawy i owocuję w grę polegającą na wyścigu ręki z muchą,
– mucha zawsze wraca w to samo miejsce na twarzy,
– z czasem pojawia się element zabawy w chowanego – wchodzą do uszu, nosa, ust i bardzo chcą do oczu,
– wszystko trwa tak długo, ile jesteś poza autem.

W drodze do Olgas, skały mającej niego inny układ od Uluru, chcieliśmy zjeść śniadanie, lecz poddaliśmy się po pierwszych minutach szykowania. Szansy na ugryzienie kanapki bez muchy spadły do zera. T. w desperacji wylał trochę wody z baniaka,  tworząc obok siebie kałużę. Tu nastąpiła scena żywcem z filmów dokumentalnych National Geographic – w mgnieniu oka zleciały się ptaki wyglądające jak gołębie z czubkami, obskoczyły źródło i wypiły wszystko do ostatniej kropli.

W drodze powrotnej ogromną atrakcją było dla nas pozwalanie na wyprzedzenie pociągom drogowym, cóż, jestem wolna.

Z Sydney do Melbourne w jeden dzień

Lżejsi o dwa lata dorobku wpakowaliśmy co zostało w wynajęty samochód i z perspektywą zrobienia około 1000 km w jeden dzień, ruszamy do Melbourne.Obowiązkowy przystanek w Camberra, zwanej przez Australijczyków Boringerra. I faktycznie misto, które wygląda jak Natolin ma w sobie Parlament House i to by było na tyle. Nawet ulice świeciły pustkami.

W nocy dojeżdżamy do australijskich Greberów na kolejną dawkę pożegnań i padamy. Za 24h lot do Alice Springs, a przed nami jeszcze próba ogarnięcia nadbagażu, zorganizowanie wiz i ubezpieczeń no i zaplanowanie podróży.

Podążaj własną ścieżką

John Lennon powiedział, że życie to to, co się dzieje, kiedy robisz inne plany. Więc przestaliśmy. O ile fajnie było planować kolejne 2-tygodniowe urlopy i krótkie weekendowe wypady, postanowiliśmy spróbować czegoś innego. Sprzedaliśmy meble, zwolniliśmy mieszkanie, wysłaliśmy paczki do A. i pożegnaliśmy się ze znajomymi. Plan wydaje się prosty. Zobaczyć niewidzianą jeszcze część Australii i kierunek Azja Południowo Wschodnia. Co dalej…zobaczymy.

Tasmania

Tasmania to idealne miejsce na chill out i obcowanie z naturą, gdyż większość jej terytorium zajmują parki narodowe. Można tu spotkać diabły tasmańskie (obecnie dziesiątkowane przez wirusowe zapalenie paszczy), ekidny, przespacerować pomiędzy drzewami gigantami i cieszyć się spokojem.

Ogromne wrażenie robi Tama Gordon, ale lepiej nie wspominać o tym miejscowym, bo traktują ją jako zło niekonieczne. Jej budowa doprowadziła ostatecznie do zalania okolicznych lasów, co zaowocowało cmentarzyskiem drzew, widok dość przygnębiający.

Turyści raczej nie wiedzą wiele o wyspie i trafiają tam chyba przez przypadek. Czekając w kolejce do kasy słyszałam jak klientka płacąc zapytała, czy akceptują tam australijskie pieniądze. A szkoda, miejsce to ma wiele do zaoferowania.

Hobart to dobry początek, z najlepszą piekarnią w Australii i Mount Wellington z którego widać zarówno miasto jak i okolice (kiedy wjechałyśmy na górę padało, wiało i było chyba 5 stopni na plusie). Dalej Bruny Island i tysiące małych pingwinów tworzących ścieżki na piasku. Tasman Penisula to miejsce obowiązkowe, chociażby ze względu na Eaglehawk Neck – piekną formację wybrzeża, która przy lekkim odpływie tworzy lustra odbijające niebo. W Launceston zaliczyć należy spacer po Cataract Gorge, by chodząc po pionowych bazaltowych klifach znajduje się ukryty ogród z pawiami. Nietypowym okazuje się Sheffield, miasteczko, które walcząc o turystę udekorowało ściany muralami. Wszystko w maksymalnej odległości 3 godzin jazdy samochodem.

Nie przeszkadzają nawet lodowate noce i obowiązkowa pobudka o 4 nad ranem, by włączyć silnik i ogrzać się przy dmuchawie, noszenie ubrań termalnych i dresów do spania i walczenie, która pierwsza wstanie i wpuści trochę tlenu do vana.

Jedyne co razi to setki potrąconych zwierząt leżących na poboczach dróg.

Vanem przez Nową Zelandię

Pomimo miejsc, które tworzą całość Nowej Zelandii, sama droga jest czymś, czego się nie zapomina. Zewsząd otacza przestrzeń, na którą składają się ciągnące się kilometrami pola, łąki, góry, wzgórza i lasy. Tysiące pasących się wystraszonych życiem owiec, wszechobecne byki, gapiące się krowy, stada jeleni i saren. Gdziekolwiek spojrzysz jezioro z różnymi gatunkami ptaków i kwiatów, a w każdym koncie paproć.

Diabeł tkwi w szczególe, czymś co sprawia, że dane miejsce staje się dla nas bardziej atrakcyjne. Na wyspie znajdziesz najróżniejsze dziwactwa, które wplatając się w otoczenie tworzą coś na rodzaj symbolu. W drodze, zarówno w lesie, na plaży czy polanie widzieliśmy wierze stworzonych z poukładanych na sobie kamieni. Dalej dziesiątki par butów przewieszonych przez płot i zwariowany puzzling world.

<

W każdym, nawet najmniejszym miasteczku jest lokalna piekarnia ze smaczną bułką na śniadanie, zaś po drodze (nie na autostradzie) kupić można na straganie jabłko lub marmoladę domowej roboty i w ten sposób rozpocząć dzień.

Drogi prowadzą przez tunele, mgłę, wbiegające pod koła zwierzęta lub jedno kierunkowe mosty. Zawsze znajdziesz przystanek na kawę lub posiłek i zawsze będzie tam bieżąca woda i godne warunki do załatwienia innych spraw. I zawsze możesz odpocząć. Co kilka kilometrów widzisz znaki zachęcające do rozprostowania kości lub 15-sto minutowej drzemkę. A jak masz ochotę popatrzeć na morze lub ocean znajdź latarnię morską, która z pewnością jest gdzieś w okolicy.

Jednak, jak to w życiu, zdarzały się również tragedie.