Szlakiem Trzech Sióstr

Jako fani weekendów na łonie natury, porzuciliśmy miasto i z ambitnym planem długiego spaceru pojechaliśmy do Blue Mountines. Jako punkt docelowy wybraliśmy Trzy Siostry, uroczą górę z trzema wierzchołkami, którą można obejść pięknym szlakiem i wrócić do samochodu. Słyszeliśmy coś o schodach, lecz nie spodziewaliśmy się 800 stromych wąskich schodków w dół, a następnie po kilku kilometrach marszu 1000 takich samych w góre. Na wysokości 400-nego nogi trzęsły się jak galareta i ciężko było zrobić kolejny krok, także z każdym napotkanym przechodniem wymienialiśmy informacje, ile stopni do góry a ile w dół.

Siostry były łaskawe, a raczej organizatorzy parku i podarowali nam kilka wygodnych ławek. Do wspinaczki podeszliśmy już ambitnie i prawie wbiegliśmy, zatrzymując się jedynie przy wodospadach. Zeszliśmy na chwilę ze szlaku, by móc usiąść na kamieniach wśród płynącego potoku i słuchać szumu wody.

Chwilę wytchnienia przerwała brutalnie nie pasujące do otoczenia turecką muzyką, puszczana w środku lasu, w ramach kręcenia teledysku, lub czegoś co miało tak wyglądać.

Chyba odzywa się tęsknota za Tatrami.

Fraser Island

Po całym dniu przebijania się przez piasek, jedziemy na wrak zrobić nocne zdjęcia. Bierzemy jeden z samochód, pakujemy sie w 6 osób i ruszamy. Jest godzina 22:00, musimy się spieszyć, gdyż zaczyna się powoli przypływ. Parkujemy w odległości 5m od wraku, żeby mieć więcej światła z reflektorów. Ilze zakłada oldschoolową suknię ślubną i zaczynamy się bawić.

Po 10 minutach światła samochodu gasną. Myślimy że to żart, więc nikt nie reaguje. Przez chwile panuje “niezręczna” atmosfera, bo przez ciemność przebija się jedynie biała suknia siedzącej na wraku postaci. Nie to, żebyśmy się bali, po prostu nietypowa sytuacja. Okazuje się, że padł akumulator, bo ktoś w ramach oszczędzania benzyny zostawił światła na wyłączonym silniku.

I tutaj zaczyna się prawdziwa zabawa. Wszyscy mamy telefony, ale nikt nie ma zasięgu. Do obozowiska jakaś godzina marszu plażą. Przypływ podprowadza wodę coraz bliżej samochou. Plażą nikt już nie jeździ, bo zaraz pokryje ją woda. Próbujemy pchać auto, ale nie dajemy rady (zbyt duże i już wkopane). Zaczynamy dyskutować nad racjonalnym rozwiązaniem. Ilze krzyczy, że zbiegają się dingo, zauważam tylko jednego, ale wyobraźnia zaczyna działać. Chowamy się do samochodu (tu niemalże walka o życie, bo jak się spieszysz, to nic nie wychodzi, czyli nie potrafimy do niego wejść). Po krótkej dyskusji trójka z nas postanawia przebić się do najbliższego obozowiska szukać pomocy. Jako broń biorą statyw. Ja zostaję w samochodzie. Mój pęcherz wariuj, ale boję się wyjść. Pada pomysł by otworzyć okno, lecz gdy pomyśle o gryzącym pośladki dingo, szybko mi przechodzi. Po 20 minutach zaczynamy panikować, woda jest bardzo blisko samochodu a w oddali widzimy roztrzepane światło latarki. Wszystko wygląda, jakby trójkę ochotników zaatakowały dingo a ci bronili się latarką (chora wyobraźnia). Po 5 minutach okazuje się, że biegli z wieściami o nadchodzącym ratunku.

Wszystko miało miejsce na Fraser Island czyli wyspie z piasku. To jedno z tych miejsc, o których się nie zapomina. Nasz 4WD miał około 20 lat i stan techniczny tak dobry, że przy każdej muldzie czy dołku uderzaliśmy głowami o sufit (czyli co 2 sekundy), zamiast siedzeń przymocowano ławki (pasów bezpieczeństwa brak), dzięki którym wszyscy mogli patrzeć sobie głęboko w oczy. To prawd, że druga grupa miała nowsze auto z radiem, które działało (na naszym mogliśmy słuchać taśm i złapać radio katolickie), ale nie uwierzę, że bawili się lepiej. Warto wspomnieć, że po zapakowaniu do 2 samochodów 15 osób z ich bagażami, namiotami i wyżywieniem na 3 dni, nie było jak się ruszyć, ale to dodawało uroku. Jako jeden z dwóch kierowców miałam swoje przywileje, ograniczało to możliwość popijania Butterscotch Shnappsa, ale miałam za to pasy i wiedziałam, kiedy będzie następne “hop”.

Cały wyjazd, jak na 15 ludzi z totalnie różnymi charakterami wypadł wprost idealnie. Rozbiliśmy się zaraz przy autostradzie, czyli plaży. Dzień rozpoczynaliśmy o 6 rano od kąpieli w oceanie. W niedużej odległości zapaleńcy łowili już ryby. Fraser Island znana jest z wód pełnych rekinów, więc nie wchodziliśmy głębiej jak na 5 metrów. Zostawiliśmy cały zabrany dobytek w namiotach i przez całe dni podbijaliśmy wyspę, a czesem z nią walczyliśmy,  gdyż jedną z głównych rozrywek stało się wykopywanie samochodów, zarówno naszych jak i przypadkowo napotkanych.

Naszą drogą była 75-cio milowa plaża. Doprowadziła nas ona do:

– wraku Maheno, częściowo pokrytego wodą, jednak z bardzo dobrze zachowanym metalowym szkieletem. Jeff przeżywał, że po tylu latach i codziennych przypływach, zachowała się drewniana podłoga;

– Eli Creek, czyli wodny szlak, prowadzący aż do plaży, z lodowatą wodą;

– Champane Pool, basen z bombelkami. Po wdrapaniu się na skalną ścianę dzielących naturalnie uformowany basen od oceanu, zauważyłam cienie kilku rekinów, po czym fale przebijające się przez niższe partie owej ściany. Doceniłam kruchość życia i wiarę turystów w ich bezpieczeństwo, która widocznie czyni cuda.

– Lake McKenzie, jezioro usytuowane w sercu wyspy, z przejrzystą wodą i białą plażą. Jako odpowiedzialni, dorośli ludzie, przepłyneliśmy je wszerz, a potem wróciliśmy tą samą drogą, bo być może w jedną stronę szansa na skurcz była zbt mała.

– las, który wyrósł na piasku i ma najpiękniejsze odcienie zieleni.

Przez 2 dni narzekaliśmy (głównie ja), że nie widzieliśmy dingo, czyli jednego z bardziej popularnych mieszkańców wyspy. Wszystkie okolice przeznaczone dla turystów są przed nimi zabazpieczone. Dobatkowo n każdym kroku natykaliśmy się na informacje z prośbą o nie zostawianie dzieci bez opieki, gdyż kiedyś ktoś zostawił śpiące niemowlę…i już go nie znalazł… więc czuwłam nad T. dniami i nocami. W końcu spotkaliśmy dingo w nocy, na parkingach, przy plaży. Zimne dreszcze przebiegły mi po plecach, kiedy znalazłam ich ślady naokoło naszych namiotów.

Wyjazd uwieńczyliśmy już na lądzie. Przed oddaniem aut zaopatrzyliśmy się w karton napojów i żartowaliśmy, że zabawnie bybyło, gdyby nasz hostel okazał się strefą wolną od alkoholu. Okazał się strefą wolną od alkoholu, a jego spożywanie groziło wysoką grzywną. Jednak jako grupa przebiegła, zorganizowaliśmy “niebieski pokój”, w którym trunki lały się strumieniami, a odwiedzało się go czwórkami. Lot następnego dnia przebiegł w ciszy…

Mugee – miejsce do którego jedziesz by się upić, a inni pomyślą, że masz klasę.

Jako przedstawiciele kulturalnej Europy, nie możemy sobie pozwolić na zalanie się w trupa i urządzenie burdy w mieście. Lubimy świecić przykładem i wyśmiewać boleśnie znajomych, którzy przepili granicę tolerancji swojego organizmu. Podobno jest coś, jakby chwila przed utratą świadomości, kiedy w głowie pojawia się myśl, że następny kieliszek i jesteśmy straceni. Osobiście nic na ten temat nie wiem, widać zawsze przekraczam.

Jako ludzie z klasą wybraliśmy się wraz z T. do Mugee na festiwal wina. Zabawa rozpoczyna się z chwilą zakupu festiwalowych kielichów. Potem już tylko “próbowanie” win wszelakiego rodzaju ze wszystkich możliwych winnic. Zasad jest niewiele:

1. Nie wypluwaj, bo nie jesteś we Francji i nie musisz udawać, że wiesz o co chodzi;

2. Próbuj każdego wina, bo o to właśnie chodzi, a jak Ci sie wydaje, że któregoś nie lubisz, to ci sie prawdopodobnie tylko wydaje;

3. Zawsze bierz ze sobą kieliszki, bo nawet jak leje będziesz musiał po nie wracać do samochodu;

4. Nie jedź tam z T, bo jako jedyny posiadacz prawa jazdy będziesz musiał prowadzić i wozić pijaka.

Zabawa była przednia, wypluwałam powodując ogólne zdziwienie i niekiedy agresję, kupiłam kilka butelczyn na “pamiątkę”. Tutejsze wina są organiczne, co całkowicie uzasadnia ich picie, bo to przecież dla zdrowia.

Jedyny element, który pozostanie w mojej pamięci na długo, to recepcjonistka, która podając nam ręczniki i klucze do pokoju, dodatkowo je “wyhaftowała”. Widać to ta tamtejsza gościnność.

Wrzesień – miesiąc pomocy misiom koala

Wrzesień to nie tylko 9-ty miesiąc roku, czy początek wysokich temperatur w Australii (dzisiaj 27 stopni! płaczcie!) ale okres, w którym mieszkańcy tego pięknego kraju uczestniczą w akcji “uratuj koalę”.

Te słodkie, wiecznie śpiące lub jedzące zwierzątka nie radzą sobie w życiu. Przyczyn jest wile, począwszy od braku lasów po rozwój komunikacji i liczbę aut na trasach, co sprzyja wypadkom.

Szpital dla Koali w NSW ma wielu pacjentów, którzy padli ofiarą pędzącego auta, chorych drzew czy przyziemnych problemów z “paznokciami”.

W ramach akcji w całym kraju można nabyć kolorowe tatuaże, znaczki, naklejki i pocztówki, lub zwyczajnie wpłacić datek na konto. Zajrzyjmy więc do portmonetek i ocalmy symbol Australii!

Spełnienie

Pobudka o 6 rano, marsz na plażę i oczekiwanie na wschód. Jest spora szansa, że zobaczę delfiny bawiące się w pierwszych promieniach słońca. Wschód każdego dnia wygląda inaczej, każdego dnia moje serce na chwile zwalnia, świadomość się wyłącza.

Pracę zaczynam o 7.30, wraz z innymi wolontariuszami otwieramy dobytek, ważymy ryby na pierwsze karmienie. Każdy delfin ma przypisany pojemnik i dostaje określoną ilość jedzenia. Dorosły osobnik lubi zjeść od 10 do 22.5 kg dziennie, a od rangersów dostaje ok 2 kg, więc, jak lubiliśmy myśleć, codzienne pojawianie się w zatoce jest ich wolą i wyborem.

Około godziny 8, pomimo zimna, silnego wiatru i lodowatej wody biegniemy. Zaraz po przyjeździe do Monkey Mia poznałam Akire, który zapewnił, że po pierwszym kontakcie z delfinami będę codziennie wstawała bez ociągania i biegła do nich z uśmiechem na twarzy i miał całkowitą rację.

Z chwilą wejścia do wody zaczyna się coś wyjątkowego. Delfiny są dzikie, nie można ich dotykać, ale nikt nie zabronił im dotykać Ciebie. Stoję w wodzie i zaczynamy karmienie, wybieram którąś ze zgromadzonych osób i podaję jej rybę, w tym momencie delfin ociera się o mnie swoim ciepłym ciałem, zaczepia, popycha i mówi… Przy pierwszym karmieniu byłam tak wzruszon, że prawie popłakałam. Sposób w jaki te stworzenia wpływają na człowieka jest niesamowity, ich oddziaływanie przekracza wszelkie wyobrażenia. Dotyk wyzwala i dodaje energii. Świadomość, że te dzikie i wolne stworzenia są w twoim pobliżu i reagują na ciebie, a co więcej, chcą tu być, sprawia że czułam się wyjątkowo.

Ogół obowiązków wolontariusza polega na udzielaniu informacji turystom, puszczaniu filmów w “kinie” szykowaniu 3 posiłków dziennie dla delfinów, karmieniu, asyście w pobieraniu DNA. Wszystko w doborowym towarzystwie ludzi, którzy są tu dla idei.

W obrębie Monkey Mia jest wiele delfinów, ale karmi się tylko 5 – Nicky, Puck, Piccolo, Shock and Surprice. Są to jednak bardzo przyjazne ssaki i często przyprowadzają znajomych, którzy muszą się jednak obejść smakiem. Wyjątkowy widok stanowią młode pływające jak szalone w wodzie po kolana i rzucające się na inne samice, chlapiąc przy okazji wszystkich naokoło.

W ramach wolnego czasu zwiedzałam Sharks Bay, widziałam ciągnącą się przez 150 km plażę, która zamiast piachu miała muszle na głębokość 12m, widziałam czerwoną pustynię, pustynne jeziora pokryte piachem, czerwone wybrzeże, Hamelin Pool i wiele wiele innych, jednak codziennie przypominam sobie o chwilach spędzonych z delfinami.