Z Sydney do Melbourne w jeden dzień

Lżejsi o dwa lata dorobku wpakowaliśmy co zostało w wynajęty samochód i z perspektywą zrobienia około 1000 km w jeden dzień, ruszamy do Melbourne.Obowiązkowy przystanek w Camberra, zwanej przez Australijczyków Boringerra. I faktycznie misto, które wygląda jak Natolin ma w sobie Parlament House i to by było na tyle. Nawet ulice świeciły pustkami.

W nocy dojeżdżamy do australijskich Greberów na kolejną dawkę pożegnań i padamy. Za 24h lot do Alice Springs, a przed nami jeszcze próba ogarnięcia nadbagażu, zorganizowanie wiz i ubezpieczeń no i zaplanowanie podróży.

Podążaj własną ścieżką

John Lennon powiedział, że życie to to, co się dzieje, kiedy robisz inne plany. Więc przestaliśmy. O ile fajnie było planować kolejne 2-tygodniowe urlopy i krótkie weekendowe wypady, postanowiliśmy spróbować czegoś innego. Sprzedaliśmy meble, zwolniliśmy mieszkanie, wysłaliśmy paczki do A. i pożegnaliśmy się ze znajomymi. Plan wydaje się prosty. Zobaczyć niewidzianą jeszcze część Australii i kierunek Azja Południowo Wschodnia. Co dalej…zobaczymy.

Tasmania

Tasmania to idealne miejsce na chill out i obcowanie z naturą, gdyż większość jej terytorium zajmują parki narodowe. Można tu spotkać diabły tasmańskie (obecnie dziesiątkowane przez wirusowe zapalenie paszczy), ekidny, przespacerować pomiędzy drzewami gigantami i cieszyć się spokojem.

Ogromne wrażenie robi Tama Gordon, ale lepiej nie wspominać o tym miejscowym, bo traktują ją jako zło niekonieczne. Jej budowa doprowadziła ostatecznie do zalania okolicznych lasów, co zaowocowało cmentarzyskiem drzew, widok dość przygnębiający.

Turyści raczej nie wiedzą wiele o wyspie i trafiają tam chyba przez przypadek. Czekając w kolejce do kasy słyszałam jak klientka płacąc zapytała, czy akceptują tam australijskie pieniądze. A szkoda, miejsce to ma wiele do zaoferowania.

Hobart to dobry początek, z najlepszą piekarnią w Australii i Mount Wellington z którego widać zarówno miasto jak i okolice (kiedy wjechałyśmy na górę padało, wiało i było chyba 5 stopni na plusie). Dalej Bruny Island i tysiące małych pingwinów tworzących ścieżki na piasku. Tasman Penisula to miejsce obowiązkowe, chociażby ze względu na Eaglehawk Neck – piekną formację wybrzeża, która przy lekkim odpływie tworzy lustra odbijające niebo. W Launceston zaliczyć należy spacer po Cataract Gorge, by chodząc po pionowych bazaltowych klifach znajduje się ukryty ogród z pawiami. Nietypowym okazuje się Sheffield, miasteczko, które walcząc o turystę udekorowało ściany muralami. Wszystko w maksymalnej odległości 3 godzin jazdy samochodem.

Nie przeszkadzają nawet lodowate noce i obowiązkowa pobudka o 4 nad ranem, by włączyć silnik i ogrzać się przy dmuchawie, noszenie ubrań termalnych i dresów do spania i walczenie, która pierwsza wstanie i wpuści trochę tlenu do vana.

Jedyne co razi to setki potrąconych zwierząt leżących na poboczach dróg.

Parada Pingwinów

O 8.30 zbieramy się na plaży. Siadamy tuż obok barierki. Za chwilę z wody wyjdą w grupach najmniejsze na świecie pingwiny.  Na lądzie czekają już ich młode. Nagle słychać pomruk i ludzie wskazują na coś palcami. Utrata okularów nie pozwala mi na dostrzeżenie czegokolwiek. T. z uporem maniaka pokazuje poruszające się w oddali czarne kropki, ponieważ jest ciemno, wszystko mi sie zlewa. Ranger radzi, by przenieść się na platformy, bo stamtąd będzie lepszy widok. Tuż pode mną dostrzegam małą owłosioną kulkę, krzyczącą do mamy. Ludzie zaczynają reagować agresywnie, bo mimo zakazu fotografowania, ktoś strzela małemu fleszem po oczach. Po chwili widzimy grupy dorosłych osobników wracających z oceanu. Początkowo myślimy, że małe czekają na swoich rodziców, okazuje się, że zaczepiają kolejne mijające je pingwiny, by dostać od nich coś do jedzenia. Nie obywa się bez niewinnych ataków na niewspółpracujących żywicieli i krzyków niezadowolenia. Wraz z T. idziemy tuż obok większej grupy, która co kilka metrów zatrzymuje się, by odpocząć. Patrzę na te małe stworzenia i nie mogę uwierzyć, że są prawdziwe. Następnego dnia poszliśmy na jedną z plaż, by z kolei podziwiać martwą naturę, czyli zdechłego pelikana.

To było coś dla mnie, w ramach rozpieszczenia T. zatrzymaliśmy się w Yarra Valley, by popróbować win. Jako kierowca skupiłam się na znajdującej się na terenie winnicy galerii. Za daleko idącą współpracę (jeżdżenie od winnicy do winnicy w ramach testowania win, gdy nie można ich testować, nie jest takie zabawne) dostałam moją osobistą butelczynę i obietnicę zrobienia prawa jazdy przez T.

Great Ocean Road i droga do

Z Kangaroo Island zjechaliśmy pod wieczór i uderzyliśmy do Port Elliot na spanie. Zatrzymaliśmy się w The Royal Family Hotel, który był królewski tylko z nazwy, za to pozwolił nam naładować baterie i stworzył możliwość zapoznania się ze szczegółami sukni ślubnej Księżnej Diany.

Australijskie przydrożne hotele/motele mają w sobie to, co turyści kochają, czyli są tanie, poza tym:
– wszystkie pokoje wyglądają tak samo,
– wszystkie mają śniadanie składającego się z najtańszego chleba tostowego, tej samej wartości mleka, płatków i dżemu,
– idąc tym tropem, wszystkie mają bar na dole,
– wspólne łazienki pamiętają czasy młodości naszych rodziców.

Większość ma ogromne tarasy wspierające integracje.

Korzystając z faktu, że jest grudzień i przydałoby się poczuć zimową atmosferę, zatrzymaliśmy się przy wysuszonych jeziorach solnych wyglądających jak śnieg!

Przy pierwszej możliwości biegaliśmy po naszej podróbce i zrobilibyśmy zapewne aniołki, gdyby nie było tak lepiąco.

Droga zajęła nam cały dzień, ale nie można jej uznać za nudną. Zapoznaliśmy się ze sposobami składowania siana, budową kostną kangurów, widzieliśmy wielkiego kraba (chyba). Na chwilę zatrzymaliśmy się w Mt Gambier przy Blue Lake, którego barwa nie została wyjaśniona i poszliśmy na spacer do ogrodu w dziurze, który nocą służy za jadalnię oposów.

Przy wjeździe na Great Ocean Road pogoda zmieniła się diametralnie, temperatura spadła do 15 stopni, wiał silny, zimny wiatr, któremu towarzyszyły przelotne deszcze. Przy próbie robienia zdjęć walczyłam, by utrzymać w rękach aparat. Podziwianie natury na jej łonie przeniosło się do samochodu.

Prawdziwy problem pojawił się z chwilą, gdy przyszła pora na spanie. Okazało się, że wszystko począwszy od początku do końca GOR jest zajęte. Po wykonaniu setki telefonów znaleźliśmy pole, na którym rozbiliśmy się na dziko. W nocy szalała burza, co zaowocowało kilkukrotnym złożeniu się na nas namiotu i przemoczeniu wszystkiego co w nim było. Śpiwór, jeansy, skarpetki, bluza, sweter i czapka nie ochroniły mnie przed odmrożeniem tyłka. Około 5 rano poddaliśmy się, wrzuciliśmy namiot do bagażnika i pojechaliśmy obejrzeć wschód słońca.

GOR to długa, kręta trasa ulokowana pomiędzy buszem a oceanem. Po drodze podziwiać można liczne formacje skalne wystające z oceanu, które swój wyjątkowy kształt zawdzięczają obmywającym je falom. 12 apostołów (obecnie 6) jest chyba najbardziej popularną.

Może ze względu na pogodę i przeszywające mnie zimno przy każdym opuszczeniu auta, pozostała 6-tka nie zrobiła tak piorunującego wrażenia. Kangaroo Island rocks!

Jednej rzeczy nie przebije nic. W Cape Otway, po drodze do latarni przejeżdżaliśmy przez jeden z parków narodowych, pełen dzikich misi koala. W jednym miejscu było kilkanaście porozrzucanych po pobliskich gałęziach. Dorośli cieszyli się jak dzieci. Przy każdym zejściu z głównej drogi w las, znajdywało się kolejne. Jeden wgramolił się na niewysokie złamane drzewo, co dało nam możliwość podejścia do niego na odległość metra.

Sylwester w wersji romantycznej, czyli domek a la stajnia, zbocze z widokiem na ocean i pasące się naokoło konie.

Telefon do A. sprawił, że poczuliśmy się prawie jak na wspólnej imprezie :)