Broome

Dzień zaczyna się tuż przed wschodem słońca. Wczesne poranki gromadzą na plażach miłośników raf. W porze odpływu brodzić można po kostki w mule i zbierać rozgwiazdy.

Jest to jednak sport niebezpieczny, niektórzy się przewracają, a ich ipod ląduje w wodzie.

Dzień przynosi wysokie temperatury i możliwość kąpieli w oceanie zupie lub wylegiwania na równie ciepłym piasku Cable Beach. Plaża pokryta jest tysiącem kulek wyturlanych przez kraby, aż serce ściska, gdy trzeba po nich przejść.

Najprzyjemniej robi się wieczorem, gdy słońce zachodzi, woda cieplejsza jest od powietrza i przejmuje kolor czerwieni, a my w niej wciąż siedzimy.

Rada dla odwiedzających – zawsze kładź ręcznik tuż przy wejściu na plażę, bo piasek jest mokry i przemoczy ręcznik oraz wszystko co na nim jest.

Jadąc widzieliśmy znak ostrzegający przed wielbłądami na ulicy i wzięliśmy go za dobry żart. W drodze powrotnej widzieliśmy wielbłądy na ulicy.

7 km od centrum miasta klify pofalowały się w nietypowe kształty  i przybrały odcień czerwieni, żółci i pomarańczy. Na tle nieba i oceanu wygląda to prawie nie rzeczywiście.

Przy bardzo niskim poziomie wody widać trasę dinozaurów i ich odciski mające ok 120 mln lat. Odnaleźliśmy jeden, ale przyjdzie mi za to zapłacić. Tracę klapkai ranię się w dwóch miejscach.

Derby

Punkt obowiązkowy, jeżeli zaistniała potrzeba zmiany opony, bo mają aż 5 serwisów! Jak na koniec świata to sporo.

Miasto znane jest przede wszystkim z więzieniem w baobabie, gdzie przetrzymywano niegdyś Aborygenów, by skazując ich za niepopełnione przestępstwa zmusić do niewolniczej pracy.

Ogromne wrażenie zrobiło na nas wyschnięte jezioro tuż obok mola. Ryby nie wyszly na tym najlepiej.

Hancock George w Karijini National Park

Zejście do cieśniny Hancock George w Karijini National Park trwa około 3h.

Schodzi się po skalnych stopniach, metalowej drabinie, idzie ścieżką zalana po pas woda, wspina po półkach skalnych, by zakończyć szlakiem pająka, na którym opierając się rękoma i nogami na dwu przeciwległych ścianach posuwać się do przodu.

Nagrodą jest dziura wodna do zmycia trudów i widok w górę.

Droga do cywilizacji

Północ Zachodniej Australii obfituje w przestrzeń, w sumie nie ma tam nic prócz niej. Małe miasteczka dzieli tak duża odległość, że powstała potrzeba zbudowania roadhouse, czyli domu ze stacją benzynową na środku pustkowia, z niczym naokoło. Co jakieś 200 km są również parkingi 24h z ekologiczną toaletą i miejscem piknikowym, bo nie znajdziesz campingu.

Aborygeni posiadają w tym regionie spore obszary ziem oraz krowy, które świat mają za pastwisko, zwłaszcza jezdnię nocą. Kilkakrotnie przystosowani zostaliśmy na kilka minut przez stadko (w chwili paniki lubią sobie wejść na drogę).

Co mniej spotykane, okolice pełne są ptaków-samobójców, wariują one widząc światło i podążają ku źródłu. Nie ma szansy na unik. Jeden nieszczęśnik wbił się w kratę chłodnicy i przejechał z nami kilkaset kilometrów… Skrzydła pozostały rozpostarte.

Skomplikowanie robi się w chwili złapania gumy… jest bardzo gorąco, żar leje się z nieba i odbija z ziemi, a koło zapasowe parzy. Gdyby konieczna pyła pomoc liczyć można na dwa pociągi drogowe przejeżdżające na godzinę, bo na tym obszarze zasięgu nie ma ani Optus ani Vodafone.