Powrót do Sydney, czyli tam, gdzie to wszystko się zaczęło

flight-to-Sydney-1

5 lat temu opuściłam Sydney, by dzisiaj do niego powrócić. Od tej podróży, właśnie do Sydney, zaczął się mój blog (pierwszy post tutaj). Tym razem lot przebiegł bez większych emocji, czyli spóźnionych lotów, zagubionych bagaży, przypadkowej podróży w pierwszej klasie. Tym razem leciałam z Tomaszem, czyli było dużo śmiechu, ciągłe przerywanie sobie filmów, bo trzeba wtrącić uwagę do tego oglądanego przez siebie i dużo ginu z tonikiem.
Tomasz opracował diabelski plan uniknięcia jet lagu, dam znać czy się udało. Znalazł aplikacje, która oblicza o której godzinie i jak długo powinno się spać dzień przed lotem, po czym przy wsiadaniu do samolotu przestawia się czas na ten obowiązujący w Sydney i śpi tak jak by się było już na miejscu. Dodatkowo są pewne zasady, jak unikanie słodyczy, kawy, herbaty i alkohol, ograniczanie się do dużej ilości wody. Jako, że uwielbiam latać i czerpię z lotu tak dużo jak się da, tu czytaj ucinam sobie pogawędki z innymi uczestnikami lotu w obszarze dla stewardes przy akompaniamencie drinka, plan nie wypalił. Czy jet lag będzie, zobaczymy, zawsze mogę siedzieć nieprzytomna na plaży czy przy kawie ;)
Post piszę jeszcze z samolotu, kolejny już z Sydney :)

flight-to-Sydney-2

Perth

W Perth spędziliśmy prawie tydzień, lecz w pędzie przygotowań do opuszczenia Australii, czas minął jak z bicza trzasł.

Co się rzuciło w oko, to wszechobecna moda na Miami Vice, od uczesania do ubrania, ale wśród młodych chłopców.

Znaleźliśmy bardzo interesującą miejscówkę tuż obok oceanu, która pomogła zaoszczędzić ładny grosz, gdyż ceny kempingów to istny obłęd. Co noc zatrzymywało się tam minimum 10 vanów z backpackersami, więc nie czuliśmy się osamotnieni.

Przez chwile wszystko skupiło się na znalezieniu odpowiedniego ubezpieczenia, czyli takiego, które:
– ma sens, bo od czegoś zabezpiecza,
– nie skróci naszego wyjazdu o połowę ze względu na jego koszt,
– można wykupić, gdy jest się Polakiem,
– można wykupić w trakcie podróży.

Niestety nie mieliśmy największego wyboru.

Wszystko leciało jak krew z nosa i jedyne co ratowało sytuację to poranna kawa z cruassantem i spacer po uroczych alejkach Fremantle.

Pożegnanie z OZ było szybkie i bezbolesne, bo w ramach oszczędności przespałam noc na lotnisku, nie myśląc, że to ta ostatnia.

Co zapamiętam, to różowe jezioro po drodze do Perth.

Vanowa kuchnia

Van sporo uszczuplił nasze wydatki. Największym było zrezygnowanie z kempingów i rozbijanie się na dziko, np na parkingu przed kempingiem (czasem trzeba być w życiu beszczelnym).

Co najbardziej doceniliśmy, to możliwość przygotowywania posiłków. Proste śniadanie w kawiarni kosztuje ok $6-7, a nasze cacuszka tylko 1/3 tej ceny, czasem jeszcze mniej.

W ramach zakupów zorientowaliśmy się, że instytucja plastikowej torebki jest na zachodnim wybrzeżu kompletnie obca. Zaowocowało to widokiem ludzi chodzących po ulicach z kartonami pełnymi jedzenia.

Sharks Bay & Pinnacle Desert

W drodze do Carvantes zatrzymaliśmy się w ramach wspomnień w Monkey Mia. Żeby nie było wątpliwości, wszystkie delfiny mnie rozpoznały.

Na nocleg wybraliśmy Denham, bo tamtejsze kempingi są zdecydowanie tańsze. Po ulicach chodzą dzikie strusie i całkowicie olewają ludzi. Jeden stanął przede mną w odległości 1m i w chwili gdy gryzłam placek wiśniowy, wysikał kupę. Urocze.

Punktem nie do przeskoczenia w Zachodniej Australii jest Pinnacle Desert, mieszcząca się w Nambung National Park. Z piaskowych diun wyłaniają się setki skalnych słupów. W okolicy można usiąść na plaży, by ją szybko opuścić z piaskiem w zębach.

Exmouth i okolice

Po okolicy Exmounth, czyli Cape Range National Park, przechadzają się emu. Wyglądają na dosyć oswojone z ludźmi, ale przy każdej próbie podejścia na odległość mniejszą niż 100m podnosi się kurz. Nadrabiały za to kangury, które grają z kierowcami w szachy. Raz jest szach, a raz i mat.

Samo Exmounth nie budzi zachwytu. Wszystko jest po prostu droższe niż powinno, zwłaszcza kempingi. Na każdym rogu namawiają nas na pływanie z whale sharks, bo to jedyna taka możliwość na całym świecie… my wiemy, że zdecydowanie taniej kosztuje ta sama przyjemność na Filipinach, więc odpuszczamy.

Do Cape Range National Park natura nie wpuściła jeszcze cywilizacji. Nie ma resortów, barów, ani sklepów z suwenirami. Całe dni upływają nam na pływaniu na Ningaloo Reef. Dosyć często ma to miejsce na Turquise Beach wyglądającym jak Whitehaven Beach, z rozmieszczonymi tuż przy brzegu rafami koralowymi. 

Do nurkowania lepsza jest pustawa Oyster Stacks, gdzie do wody wchodzi się prosto ze skał, a naokoło rozgwiazdy (w tym fioletowe), korale i ryby wszystkich barw. 

Po opłaceniu można tam również biwakować na specjalnie wyznaczonych punktach, co pozwala na poranną kąpiel wśród raf i budzik w postaci papug.

Gorzej jest z wszechobecną solą, bo pryszniców w jakiejkolwiek postaci brak. Stoi jedynie telefon na środku pustkowia.

Na końcu parku, przy Yardie Creek, pojawiły się ponoć krokodyle, więc pojechaliśmy zbadać sprawę. Zamiast tego zaatakowało nas stado much. Biegając odganiałam bydlaki, które bawiły się w grę z ¨luru polegającą na wchodzeniu do każdego otworu na mojej twarzy, kiedy T. pokazał mi kangurzycę z maleństwem w torbie. To jeden z tych widoków, o których się nie zapomina.

Tak jak i zachodów słońca.