Machu Picchu

Machu Picchu widziałam kiedyś w jakimś programie podróżniczym i pomyślałam, że fajnie miejsce, za czym absolutnie nie szło “na pewno je kiedyś zobaczę”. A zobaczyłam, lecz najpierw wspinałam się o 5 rano po setkach sporych rozmiarów kamienistych schodów. W trakcie naszego wysiłku, któremu towarzyszyło notoryczne zalewanie się potem, leniwi turyści mijali nas w autokarach. Nie pałaliśmy do nich sympatią (oni na górze nie pachnieli lamą), a gdy odkryliśmy, że jedzą na górze lody za jakieś $4, postanowiliśmy skreślić z listy potencjalnych przyjaźni. Tak, w kraju, który ma własną walutę, na Machu Picchu ceny podawane są w dolarach amerykańskich. Lunch w restauracji na przykład to $36. Porównując to z lunchem, który można zjeść na targu za $1, łatwo sobie przyjemności odmówić.



Wszędzie naokoło słyszałam, że to bardzo istotne, żeby wspiąć się na Machu Picchu z samego rana, gdyż daje to możliwość wejścia nawet wyżej, czyli na Wayna Picchu. Tak też zrobiliśmy, by zorientować się, że w sumie wejść może 800 osób, nie 400 i po 12:00 nadal wchodzą, czyli spieszyć się tak bardzo wcale nie trzeba. Wayna Picchu wymaga przeprawy przez kolejnych kilka setek kamiennych schodo-głazów, lecz po porannym treningu, to dla mnie jak niedzielny spacer po parku.



Wrażenia ciężko opisać, ile razy można powtarzać, że miejsce jest piękne, niesamowite, powala, sprawia, że serce się cieszy… A to wszystko prawda. Siedziałam na szczycie góry przez kilka godzin, bo nie mogłam się napatrzeć. A gdy mięśnie odpoczęły i serce się uspokoiło, zaczęliśmy ćwiczyć jogę na jednym z tarasów. Alfonso dał z siebie wszystko, instruując mnie i Claire, zaś ja przy każdym psie z opuszczoną głową patrzyłam w przepaść, co nie służyło najlepszemu relaksowi.






Najprzyjemniej robi się późnym popołudniem, kiedy liczne, zorganizowane grupy wracają autokarami skąd przyjechały i można chodzić po ruinach Machu Picchu w ciszy i (w moim przypadku) w deszczu.

W drodze do Machu Pichu

Do miejsc pięknych zawsze trzeba wpierw dotrzeć i zazwyczaj wiąże się to z większymi kosztami, bo miejsce jest niezwykłe. Tak samo jest w przypadku Machu Pichu. Kolej kosztuje krocie, Inka Treking jest z pewnością wyjątkowy, ale przekracza mój budżet. Dlatego zdecydowałam się na wersję najtańszą, czyli 7h w autobusie, 2h w taxi (z chollitami w bagażniku!) i 1h w collectivo. Na koniec 2h spaceru wzdłuż trorów, który zaczęliśmy ok 17:30, więc po godzinie było ciemno. PrzeszliśĶy do wyższej szkoły jazdy, bo z latarkami na czołach przejść musieliśmy przez tory nad rzeką, co nie było bułką z masłem, szczególnie, kiedy niewiele widać.










W Aqua Caliente zorientowaliśmy się, że wody ciepłej wcale tam nie ma i dodatkowo jest niemiłosiernie drogo. Za kawę z proszku z mlekiem chcą 3 euro. Zdecydowanie postawiliśmy na oszczędzanie kosztem przesadnie drogich restauracji i posililiśmy się jajkami ugotowanymi w kubku za pomocą grzałki. Znajomy, będący w tym uroczym innym razem, poszedł na market w ramach lunchu, zjadł, po czym kucharz podwyższył cenę dwukrotnie (wcześniej pytany podał przystępną), a gdy kolega nieco się sytuacją zdenerwował usłyszał, żeby patrzył za siebie na ulicy. Cóż za mili ludzie…

Peru i Cusco

Z bólem serca pożegnałam się z Boliwią na rzecz Peru. Pierwszym przystankiem było Puno, gdzie kupiłam od razu bilet do Cusco na ten sam dzień, po czym popcorn, moje nowe uzależnienie.

Siedzę na terminalu, czytam o życiu Tiny Turner i obserwuję ludzi. Dziewczyny za mną robią sobie zdjęcia, chłopcy zachowują się jak dzieci, ochroniarz flirtuje, a ja czekam. Kupiłam kawę i przyłączyłam się do gromadki ludzi oglądających jakiś dziwny peruwiański serial.

Autokar miał być ogrzewany, to w końcu Peru, nie Boliwia. Wiarę straciłam, gdy zobaczyłam każdą z 20-stu otaczających mnie chollit taszczącą po dwa koce i wchodzącą do mojego autobusu. Co można napisać – piździło! Siedziałam w kurtce, swetrze, czapce, chuście i ogrzewaczach na łydki i nadal piździło.







Na terminalu w Cusco poznałam parę hiszpanów i czecha, z którymi wzięliśmy wspólnie taksówkę. Ostatecznie wylądowaliśmy w uroczym małym hostelu przy placy San Blas. Nasz przyszły pokój był jeszcze zajęty, cóż, 6 rano, więc zrobiliśmy śniadanie składające się z kawałka chleba, ciastek i herbaty z liści koki i poszliśmy na market po więcej. A na markecie dostać można wszystko od świeżo wyciśniętych soków po krowę w kawałkach. I tak zaczął się jeden z dziwniejszych dni na moim wyjeździe (to było zanim zaczęłam mieszkać z Claire). Nie wiadomo jak i kiedy zaczęliśmy grupowo ćwiczyć jogę na ganku hostelu, zrobiliśmy obiad, by zakupić następnie na mieście superbohaterów, którzy totalnie przejęli nasze osobowości. Po kolacji wylądowaliśmy w “km 0”, co zdecydowanie zbyt ciężko opisać.