Glaciar Perito Moreno w Parque Nacional Los Glaciares

Kupa lodu i tyle. Ale łódkę wzięliśmy, żeby podpłynąć bliżej. I patrzyliśmy na ten lód, który czasem pęka i spada do wody, przez kilka godzin. Bo to nie taki zwykły lód, ma niebieskie cienie, jest wysoki na 60 m, szeroki na 5 km, długi na 35 km i rośnie do 2 metrów dziennie. A gdy pęka, to echo odgłosu sprawia, że ma się wrażenie, że burza idzie.






A po drodze zatrzymaliśmy się na kawę, jak to na wycieczkach bywa i widzieliśmy stado kóz z dredami przy pupach, które zachowywały się jak psy.



El Calafate

Ok 2:30 w nocy zawitałam do El Calafate. Terminal autobusowy jest w samym mieście, więc razem z Naną (przemiłą japonką, której imię oznacza 7 i gra na perkusji) zaczęłyśmy chodzić po ulicach w poszukiwaniu łóżek na tych 5h. Wszystko było pozajmowane, a gdy co okazało się wolne, to kosztowało 100 Ps za osobę (łóżko w dormie 7-mio osobowym bez śniadania). Rozważając opcję posiedzenia na terminalu do rana zauważyłyśmy camping. Nie miałyśmy namiotu, ale ktoś kiedyś wspomniał, że jest tam też i dorm. Recepcja zamknięta, na drzwiach kartka, żeby się rozbić i zarejestrować następnego dnia. Założyłam, że dotyczy to również dormów. Sąsiednie drzwi były otwarte, gdy się po nich wdrapałyśmy, znalazłyśmy pokój z łóżkami. I tam zostałyśmy, bo nie było nikogo, kto mógłby nam powiedzieć, że nie można. A rano zapłaciłyśmy za noc 50 Ps i dostałyśmy w cenie gigantyczne śniadanie.

Był to dzień spotkania z Tomaszem aka Maliną. Pojechałam na lotnisko (nie jest ono blisko i musiałam wziąć taksówkę, bo spóźniłam się z zamówieniem autobusu), a on do miasta. Po godzinie czekania sprawdziłam net i przeczytałam, że Mr T. czeka na mnie w mieście i szukając mnie będzie chodził ulicami. Wróciłam na camping, Tomasza brak. Chłopak z recepcji, po tym jak przestał się śmiać z tego, że się minęliśmy, poradził, żebym poszła do miasta nie sprawdzając netu (nie działał na campingu), bo serce pokaże mi drogę. I pokazało, znalazłam T. siedzącego na ławce i wcinającego bułki. A potem poszliśmy nad lagunę, patrzeć na flamingi i pić piwo.





Routa 40

Czyli jazda autobusem przez pustynię przez 30h. Po kilku dniach w autobusie nie robi to na mnie większego wrażenia. Myślałam sobie, będą filmy (tv i dvd były popsute, więc opcja odpadła), piękne widoki (nie zmieniają się przez te 30h), porozmawiam z ludźmi (wszyscy byli tak zmęczeni lub skacowani po wigilii, że spali lub patrzyli w dal), albo poczytam (też miałam kaca, więc nie wychodziło).




Kilkukrotnie zatrzymywaliśmy się na rozprostowanie nóg, co było największą rozrywką podróży, kierowca zaprosił mnie do szoferki na mate (to chyba niedozwolone) i tak minęło 30h.

A na środku pustkowia jest bar, gdzie sprzedają odmrożoną pizzę.

Bariloche w biegu

W Bariloche zawitałam 24 grudnia ok 18 wieczorem. Na terminalu nie było bankomatu. nie było również możliwości zakupienia biletu do El Calafate, więc z buta powędrowałam do miasta. Bagatela 3 km do centrum, ale w trakcie spaceru z dwoma plecakami i torbą wiać zaczął niesamowicie silny wiatr, a po chwili z nieba spadł grad. Witamy w Patagonii. W hostelu od razu zapytano mnie, czy pragnę dołączyć do świątecznej kolacji – pragnęłam.Tak, zamiast spędzić noc wigilijną w autobusie, zjadłam świnię w uroczym towarzystwie. Duch świąt zawitał w sercu mym.

Bariloche obejrzałam z biegu, w trakcie organizowania biletów. Nie jest to łatwe w pierwszy dzień świąt, kiedy każde okienko otwarte jest przez godzinę w innej godzinie. To, co mogę powiedzieć, to że mają genialne czekoladki, jezioro, naokoło którego widać szczyty i bardzo dużo turystów, co w danej chwili działało na plus, bo przez całe Chile nie spotkałam ani jednego. A święta jak te mogę mieć co roku.

Valdivia – miasto rybaków i lwów morskich

Trafiłam tu tylko i wyłącznie dlatego, bo pewnie górnik oświadczył, że to jego ulubione miejsce w Chile. I faktycznie, coś w tym jest. Na co dzień miasteczko studenckie, w święta i wakacje przeistacza się w spokojne miasteczko rybackie. Przez dwa dni nie spotkałam tam ani jednego backpackersa, zaś mój hostel – ogromny dom studencki wypełniony antykami, świecił pustkami.

Furrorę w moim dzienniku zrobiła cafe Haussmann – mała niemiecka kawiarenka, gdzie dostałam najlepsze jak dotąd śniadanie w Ameryce Południowej – jajecznice na maśle i szynce, do tego tosty na prawdziwym chlebie (wiem, może przesadzam, ale na daną chwilę zwariowałam).

Prócz miasteczka studenckiego i wszelkich miejscówek z tym związanych, główną atrakcją jest rzeka i to co w niej, czyli ok 500 kg lwy morskie. W ciągu dnia wylegują się leniwie za siatką marketu rybnego, czekając, aż ktoś im rzuci głowę ryby. Jeden dostał się za siatkę (nie wiem jak to możliwe, bo do zwinnych maluchów nie należał) i siedząc (czy lwy morskie siedzą?) tuż za sprzedawcami obrabiającymi ryby, dostawał co lepsze kawałki. Może nie brzmi to wow, ale tak właśnie wyglądało.