Corrientes – powrót do Argentyny


W Lonely Planet jest napisane, że Corrientes nie jest miastem dla backpackersów i że ciężko je polubić. Próbowałam, przegrałam. Wpierw pokonałam trasę 3 km z terminalu autobusowego do miasta na piechotę, bo nie miałam monet na autobus (sztywna zasada nie ma monet = nie ma jazdy), po czym złapało mnie tak intensywne rozwolnienie, że zaczęłam prosić ludzi, by pozwolili mi użyć ich toalety. Podróżowanie nie jest zawsze łatwe. Ale nie chodzi o takie drobnostki. Poszłam do parku – pełen śmieci, na wybrzeże – pełne śmieci, port też nie powalił – pełen wraków. Pomyślałam – hey, czas coś zjeść, z tym , że ludzie mają tu wyjątkową manierę wypraszania mnie z restauracji! Zjadłam, miałam jeszcze colę, ale pani poprosiła, żebym zamówiła coś więcej, lub sobie poszła. W kolejnym miejscu podobnie. Obiecuję, że się myję i swoje ubrania też, więc nie łapię o co chodzi. Jestem miłą dziewczyną ze wsi, zawsze mówię dzień dobry i dziękuję. Kolejny gwóźdź do trumny mojej opinii – wszystko jest zamknięte pomiędzy 12-17. Wszystko. Nie lubię Corrientes.

Asuncion

Drzwi otworzyła mi kobieta około 70-tki i wpadła w tak potężny słowotok napędzany wyjątkowym pędem, że nic nie zrozumiałam. Będąc nadal w transie zaprowadziła mnie do pokoju. Jest weekend, powiedziała, więc nie wychodź z niczym wyjątkowym, po czym pilnowała, bym nie wyniosła ze sobą aparatu. Dobra w tym była. Nawet, gdy obwinęłam go szalem i wsadziłam do czarnej reklamówki, wiedziała co się święci. Za każdym razem zatrzymywała mnie w drzwiach i wpadała w słowo pęd. I chyba miała racje, bo w mieście nie było nikogo prócz sporych rozmiarów grupy bezdomnych Indian biwakujących na głównym placu pod namiotami z worków na śmieci. Miasto widmo. A mi zostało zdjęcie ściany mojego pokoju i wspomnienie smaku terere – mate a lodzie.

Encarnation

Z powodów iście prozaicznych – nie spotkałam żadnych backpackersów, dosłownie żadnych – nie pojechałam na północ Paragwaju. Jedno to to, że kilkukrotnie słyszałam historię o dizewczynie, której rodzice szukają, bo pojechała w tym kierunku i znikła, ale i dlatego, że jakkolwiek wielką fajnką natury jestem, wizja samotnych  nocy w lesie w namiocie nie powaliła mnie na kolana. Tak wylądowałam w Encarnation, w celu obejrzenia jezuickich ruin.


Podróżowanie po Ameryce Południowej wydawać się może wyzwaniem, ale nim nie jest. Są autobusy, a atrakcje turystyczne, zwłascza te oznaczone przez UNESCO są szeroko dostępne. No cóż – nie w Paragwaju. Do pierwszych dojechałam loklalnym autobusem, tam automatycznie sprzedano mi bilet na łącznie trzy produkty, więc głupio było to przeoczyć. I tak zorientowałam się, że w Paragwaju sprawy mają się nieco inaczej, bo by dotrzeć z punktu do punktu, skorzystać można z autobusu jadącego w tym kierunku raz dziennie, oczywiście go przegapiłam. Mogłam wskoczyć na bagażnik pickupa, ale jestem sama, a ta dziewczyna nadal nie została odnaleziona. Pozostała taxi, w obie strony. Zabytki mnie kręcą, więc było warto. Czytałam gdzieś, że ktoś spędził na tych ruinach kilka godzin w swoim własnym towarzystwie (nie dziwię się, nie ma tam żadnych odwiedzających) i był przeszczęśliwy. Zrobiłam to samo, 35*C w cieniu, pot leje się po dupie, wpływa do oczu powodując pieczenie, ale hej, widziałam ruiny.

Nielatwo jest przedostac sie z Argentyny do Paragwaju

Planowany czas przeprawy z Argentyny do Paragwaju – 1h, czas faktyczny – ponad 6h. W autobusie tłok bo argentyńczycy jadą na zakupy. Do odprawy w Argentynie siedzę, do Brazylii wjeżdżam na stojąco. Gdy mijamy granicę ludzie krzyczą, że muszę wysiąść po pieczątkę, tak, wszyscy przejmują się moim losem, ale kierowca zatrzymuje się z niechęcią. Siedząc później z tą pieczątką na poboczu wkurzam się na każdy kolejny mijający mnie autobus, który odmówił zatrzymania się i zabrania mnie na pokład. Ktoś mi radzi, żebym złapała auto do wodospadów po stronie brazylijskiej i stamtąd ruszyła w pożądanym kierunku, bo z granicy Argentyna-Brazylia nikt mnie tam nie zabierze. Tak ląduję w Brazylii, w której nie planowałam być. Wymieniam pieniądze przez siatkę w kiosku po całkiem kiepskim kursie i jadę przez Brazylię. Na granicy kolejna rada – nie przechodź sama przez most, tylko wzięła kolejny autobus, bo cie okradną, więc zamiast na nogach, wjeżdżam do gigantycznego supermarketu, którym jest Ciudad del Este.

Paragwaj to jakby inna część Ameryki Południowej. Turystów brak, przynajmniej ja nikogo nie spotkałam, ludzie przyjemni ale zamknięci w sobie. Wielki plus to bufety na wagę i chipa, która nie jest cipą lecz chlebem z serem, sprzedawanym wszędzie. Autobusy przypomniały mi Boliwię, zatrzymywały się za każdym razem gdy ktoś chciał wsiąść czy wysiąść, czasem co 5 metrów i nie piszę o autobusach miejskich ale długodystansowych.

Iguazu

Bilet na nocny autobus z Buenos Aires do Iguazu – 422 peso
Pokój w hostelu (znów wsadzili mnie do męskiego, 10 osobowego, zapuszczam włosy) – 40 peso
Kanapka i kola w supermarkecie – 10 peso
Wstep do parku – cenny.



W Argentynie panuje obrzydliwy zwyczaj podbijania cen dla obcokrajowców, zwłaszcza tych spoza Ameryki Południowej, nie rozmawiamy o kilku peso, ale skali 20 dla szczęśliwców i 100 dla gringo, bo wszyscy nimi jesteśmy. Kiedyś dyskryminowano ciemny kolor, dzisiaj płacę i to dosłownie za bycie białą.

Ludzie mówili że trzeba to zobaczyć, a ja słucham ludzi. Niektórych mniej, bo mają dużo do powiedzenia, kiedy nie mogę się skupić na ich głosie.

Spotkałam Polaków, można nas spotkać wszędzie, czy to nie urocze stwierdzenie?