Update do movember

Movember oficjalnie zakończony.Pod koniec miesiąca odbyła się impreza w luna parku, wstęp tylko za okazaniem biletu zdobytego jako uhonorowanie zapuszczonych wąsów (nasz pochodził od kolegi Freda, bo z wiadomych przyczyn T wąsów nie zapuścił). Dodatkowo trzeba się było za coś przebrać, temat dowolny. Panuje taka zasada, że jeśli ktoś cię przysponsorował, to tematyka twojego przebrania musi pasować do przebrania sponsora. Ostatecznie, jako że mieliśmy 2 godziny na znalezienie czegokolwiek, skończyliśmy jako japończycy. Zrobienie T kresek na powiekach o mało nie skończyło się rozwodem i to on groził.

Impreza zaczęła się o 18 i trwała tylko do 24, ale działo się. W miasteczku spotkaliśmy syteny, trytonów, spice girls, kostki lodu, samolot, młotek i wiele, wiele inności. Zapomnieliśmy z T aparatu, więc jak dostanę zdjęcia od Clo to coś wrzucę.

Pod koniec imprezy był konkurs przebrań, zwyciężyły Spice Girls. Chłopcy wyglądali niesamowicie! Ja z kolei weszłam jako japonka, a wyszłam jako spartańska kobieta. Moja waleczna natura odnalazła przyodzienie.

Na depresję facetów i raka prostaty zebrali $8.000.000. Jak się bawić, to na całego!

Wieczór z książką i z Lesley Arfin!

Pisałam jakiś czas temu o świetnej (moim zdaniem) książce. Troche pogadałam o niej z T, poszukałam informacji o autorce, poczytałam jej artykuły w Vice Magazine. Niesamowita osobowość, książka mistrz. Pamiętam, że pisała na myspace o tym, że jedzie do paru stanów USA ze swoją książką i powiedziałam do T, że fajnie by było, gdyby przyleciała do Sydney. Kilka tygodni później przeglądam twothousand.com.au i okazuje się, że w Sydney będzie czytanie fragmentów z jej książki, po czym na jej blogu wyczytałam, że to ona przyjeżdża, żeby poczytać!

W pracy zareklamowałam wieczór wszystkim, ostatecznie poszłam z Clo i Lydią.

Spotkanie odbyło się w China Heights Gallery. Na wstępie dostałam plastikowy kieliszek wina i program wieczoru. Klimat był idealny. Samo spotkanie jeszcze lepsze. Najpierw kilka fragmentów, potem pytania, rozmowa.

Mam autograf i jestem cute. A na blogu Lesley Arfin jest moje zdjęcie.

Staję się taka popularna…

Alkohol co dnia.

Życie w Sydney skupia się w znacznej mierze na uprzyjemnianiu sobie życia. Można to robić na wiele sposobów: zakupy, zwiedzanie, muzea, wystawy, bieganie, pływanie, opalanie lub … imprezowanie. Imprezowanie w południe, w każdy wieczór tygodnia i kilkudniowe w weekendy. I tu zaczyna się Sydneyowski problem. Co roku miasto wydaje grube miliony na walkę ze skłonnościami mieszkańców do alkoholu i ze skutkami pijaństwa. Na kursie RSA (Responsible Sefvice of Alcohol) wykładowca przytoczył szereg przykładów tej walki, takich jak  specjalne “poimprezowe” autobusy podwożące do domów, szereg obowiązków ciążących na klubach i ich pracownikach, jak zakaz sprzedaży alkoholu osobom które mogą być podpite, na raz można sprzedać jednej osobie 2 piwa, osobę pijaną wyprasza się z klubu i trzeba jej koniecznie zaoferować zamówienie taksówki, która odwiezie ją bezpiecznie do domu. Dodatkowo osobom pijanym kategorycznie odmawia się wstępu do jakiegokolwiek miejsca w którym podawany jest alkohol. Przed każdym lokalem, w którym można nabyć alkohol, wisi około 5 tabliczek z informacjami o tym co można i nie można pijanym, kto moża kupić alkohol, kiedy można wejść do klubu z alkoholem, itp, itd. W środku każdego z takich miejsc wisi dodatkowych kilka z kolejnymi informacjami dotyczącymi alkoholu, jego picia i zasad nabycia. Policja chodzi po klubach/pubach/barach i sprawdza czy nie ma tam podpitych ludzi, jeśli są lokal ponosi poważne konsekwencje, może zostać nawet zamknięty.

A teraz jak to się to do rzeczywistości.

W piątek umówiliśmy się na kolacje z C. i jej chłopakiem. Zaproponowali, że jako że oni Francuzi, przygotują kolację w stylu francuskim. Nasze zadanie kończyło się na kupnie butelki wina i pokazaniu się. Po 2 godzinach byliśmy po 5 butelkach wina i rozbawieni ruszyliśmy na miasto. Przed wejściem do baru z bawarskim piwem była kolejka (godzina ok 23.00), więc razem z C. zaczepiałyśmy kogo się dało i rozbawione śmiałyśmy się też ile się dało. Z bramkarzami również rozkosznie pogawędziłyśmy jak to pięknie jest w Sydney i wtoczyliśmy się do środka. Naszego stanu nie dało się przegapić. W Pubie każdy po litrowym piwie, podbiliśmy parkiet, zaczepiliśmy połowe obecnych ludzi, krzyczałyśmy co niemiara, po czym zdecydowaliśmy iść do klubu obok. Jedyne co zainteresowało bramkarza to ID Tomka. Wybitnie już rozbawione wtoczyłyśmy się na parkiet, tańczyłyśmy próbując nie upaść, a chłopcy poszli do baru. F. doszedł do wniosku że Polacy kochają shoty, więc zaczął zamawiać po 4 na raz i piliśmy je przy barze. To w znacznej mierze wpłynęło na naszą zdolność do trzymania postawy, więc około 4 nad ranem postanowiliśmy wyjść. Nikt nam taksówki nie zaproponował, więc postanowiliśmy ją złapać sami. Jest to nie małe wyzwanie, bo w nocnym Sydney to ty walczysz o Taxi, a nie Taxi o ciebie. Totalnie pijane machałyśmy pieniędzmi, chłopaki kartami, próbowałyśmy być zalotne (nieciekawie to wychodziło). Udało się dopiero po jakiś 30 minutach, w międzyczasie minęło nas kilkadziesiąt taksówek.

Surowe zasady są, grube miliony wydane, wszyscy i tak robią co chcą.

Movember

Sydney to zabawne miasto. Nie ze względu na fakt, że wszyscy na około chodzą uśmiechnięci i ciągle sobie żartują, czy dlatego, że całe miasto przyozdobione jest choinkami i świątecznymi stroikami podczas gdy z nieba leje się 30 stopni, a ludzie biegają po mieście pół nadzy. Chodzi mi o podejście ludzi do życia. Jeśli można zrobić coś fajnego, zróbmy to. Jeśli ktoś wpadnie na niecodzienny pomysł, zrealizujmy go. I chyba tak właśnie powstała idea utworzenia miesiąca “Movember”, czyli grow the mo! Chodzi o to, by w listopadzie zapuścić wąsy, im bardziej nietypowe tym lepiej, efekt jest taki, że po ulicach chodzą faceci wyglądający jak gwiazdy porno z lat 90-tych. Co zabawniejsze, idea nie ogranicza się do grona młodych i szalonych, bo wiekowi biznesmeni w garniturach też przycinają wąsik.

The Melbourne Cup

Wczoraj odbył się the Melbourne Cup, czyli wyścigi konne. Trąbili o tym od tygodnia. Zwołali wszystkich pracowników, każdy obowiązkowo miał się pojawić we wtorek w pracy (kolega powiedział, że nie może więc go zwolnili). Wszędzie porozstawiane telewizory i telebimy. Nasza restauracja w pełnej gotowości. Michelle przygotowała wielką tablice z imionami koni i rubrykami na zakłady za $5 i $10.<
O 12.00 zaczęli się schodzić ludzie. O 13.00 lokal był pełen (mieści ok 600 osób). O 14.00 wszyscy byli pijani.
Panowało takie podniecenie, że rozmawiano tylko o koniach, zaś alkohol płynął jak rzeka. Co chwile ktoś obstawiał, w różnych częściach lokalu tworzyły się grupki napitych mędrców, którzy uwielbiają wiedzieć wszystko o swojej kelnerce i nie chcą jej puścić. Kobiety, równie pijane jak mężczyźni, miały na głowie ogromne kapelusze albo coś w stylu upiętych pióro-kwiatowych wiązanek.

Wyścig rozpoczynał się o 15.00, więc około 14.45 panowało ogólne poruszenie. Wszyscy włącznie z pracownikami zebrali się przed telewizorami (w ramach akcji “kochamy naszych pracowników” losowaliśmy imię konia i obstawiali za nas za friko). Wyścig zaczął się o 15.00 a skończył o 15.02, haha, niesamowite, że cała impreza odbyła się dla 2 minut. Nie ma to jak zacięcie sportowe.